Żywoty

o. Mateusz Skibniewski OSB

SŁUGA BOŻY BERNARD Z WĄBRZEŹNA - BENEDYKTYN Z LUBINIA

 



WSTĘP

Święty. Benedykt nazwany Patriarchą mnichów Zachodu zasłużył sobie na ten zaszczytny tytuł, nie dlatego jakoby był pierwszym zakonodawcą w Kościele Zachodnim, lecz dzięki temu, że jego Reguła — dzieło jego życia — wyróżnia się spomiędzy wielu jego poprzedników wielką znajomością człowieka i roztropnością w stawianiu mu wymagań. — Jednym słowem jest bardzo ludzka. — Niemniej jednak nie waha się św. Benedykt ostrzegać kandydatów do życia zakonnego, że „twarda i trudna jest droga, która wiedzie do Boga". A w tym wierny jest nauce swego Mistrza, że „ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują" (Mt. VII, 14).

Mimo tego nie należy wyobrażać sobie, że wszyscy podejmujący życie zakonne w równym stopniu podążali taką właśnie drogą. Na przestrzeni wieków życie religijne Kościoła ulegało rozmaitym wpływom, raz tętniło pełną i ofiarną gorliwością, to znów fala oziębłości i zaniedbań ogarniała szerokie rzesze powierzchowną wiarą żyjących dzieci Kościoła, a od wpływów takich nie zawsze umiały się uchronić nawet rodziny zakonne. Takim właśnie okresem szczególnie silnych wypaczeń, zaniedbań i zeświecczenia w dziejach Kościoła były lata poprzedzające i towarzyszące reformacji i dopiero uchwały wprowadzone przez Sobór Trydencki umożliwiły Kościołowi stopniowo otrząsnąć się ze swych niewierności i słabości, oraz wewnętrznie się skonsolidować.

W tych właśnie latach zapoczątkowanej już odnowy posoborowej żył O. Bernard z Wąbrzeźna (1575 - 1603), benedyktyn opactwa lubińskiego (w obecnym województwie leszczyńskim) malowniczo położonego wśród łąk, jezior i lasów na stokach opadającej ku północy Wysoczyzny Kaliskiej. Nieprzeciętna to postać! Mnich, który w przeciągu zaledwie czterech i pół lat życia zakonnego dokonał w dziejach opactwa lubińskiego prawdziwej odnowy duchowej i to do tego stopnia, że opactwo to stało się ośrodkiem dobrej formacji zakonnej. Przysyłano do Lubinia zakonników z innych opactw, aby tu otrzymali zdrową formację i nabrali prawdziwie gorliwego ducha zakonnego.

W kościele opactwa benedyktyńskiego w Lubiniu, w małej bocznej kaplicy pod obrazem Chrystusa w cierniowej koronie, stoi sarkofag wykonany w drzewie. Ukazuje on postać O. Bernarda leżącego z krzyżem w ręku trzymanym na piersiach, tak jak go widzieli jego konfratrzy w dniu jego śmierci 2 czerwca 1603 roku. Sarkofag ten został sporządzony w 1794 roku z polecenia opata Kieszkowskiego na wzór poprzedniego grobowca wystawionego staraniem biskupa Jana Gnińskiego w 1626 r., jako wotum wdzięczności za cudowne uzdrowienie.

Kim był ten młody zakonnik i w jaki sposób zasłużył sobie na tak żywą pamięć i cześć nie tylko w zakonie, ale wśród całej okolicznej ludności? A cześć ta trwa już nieprzerwanie całych 380 lat, mimo zawieruch wojennych i mimo zaboru pruskiego, w czasie którego benedyktyni zostali rozpędzeni, a pielgrzymki do grobu O. Bernarda surowo zakazane?!

Opactwo lubińskie jest w tym szczęśliwym położeniu, że Kronika Klasztorna pisana w latach 1628 do 1655 przez O. Bartłomieja z Krzywinia została szczęśliwie uratowana mimo kasaty klasztoru. W tej to właśnie Kronice autor, w kilkanaście lat po śmierci O. Bernarda, skreślił jego życiorys, co prawda bardzo zwięzły, ale zupełnie wiarygodny, bo oparty na zeznaniach zakonników współczesnych O. Bernardowi.

Najdawniejsza wiadomość zawarta jest w jego krótkim życiorysie, pióra O. Andrzeja z Wąbrzeźna OSB, wydrukowanym w r. 1609 przez Macieja Ubyszewskiego w Katalogu Błogosławionych Królestwa Polskiego, a więc już w sześć lat po śmierci Bernarda. Jest to jednak - jak przystało na katalog - skrótowe wspomnienie o nim na jedną stronę.

Ponadto w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu znajduje się teczka z 59 dokumentami z początków XVII w., zawierającymi rozmaite wiadomości o O. Bernardzie, które w niniejszym życiorysie zostały wykorzystane. A więc jesteśmy w posiadaniu, co prawda dość szczupłego, ale zupełnie dobrze udokumentowanego przekazu historycznego.



I. WĄBRZEŹNO

Błażej — takie jest imię chrzestne późniejszego O. Bernarda — urodził się w 1575 r. jako syn licznej rodziny mieszczańskiej w Wąbrzeźnie, mieście leżącym około 35 km na północny wschód od Torunia. Położone malowniczo na wzgórzu, pomiędzy dwoma jeziorami, na pograniczu ziem krzyżackich w Prusach Królewskich — Wąbrzeźno nosiło też niemiecką nazwę: Friedek. — Pierwszą historyczną wzmiankę o tym mieście spotykamy już w 1246 r. w przywileju, w którym wielki mistrz krzyżacki Henryk v. Hohenloche przekazuje biskupowi chełmińskiemu Heidenreichowi 600 włók ziemi przynależnych do Chełmży i Wąbrzeźna. Leżąc na pograniczu ziem krzyżackich, a zamieszkane w przeważnej części przez ludność polską, ucierpiało Wąbrzeźno szczególnie w czasie wojny trzynastoletniej. Miasto posiadało ratusz, kościół murowany pod wezwaniem św. Apostołów Szymona i Tadeusza — którego prezbiterium i zakrystia dotąd zachowane pochodzą z początków XIV w. — Był też i okazały zamek datujący się z 1321 r. z piękną gotycką kaplicą, zniszczony, co prawda przez najazd Krzyżaków w 1466 r., a potem odbudowany, stanowił letnią rezydencję biskupów chełmińskich. — Jako własność biskupów chełmińskich, Wąbrzeźno zaczęło szczególnie dobrze się rozwijać od r. 1534, kiedy biskup Jan Dantyszek, słynny dyplomata, humanista i poeta obdarzył je przywilejami i nadał mu herb: skrzydło orła i pastorał biskupi.

W XVI w. w Polsce minęły już złote czasy dla miast, które przy końcu wieku XV osiągnęły swój szczyt bogactwa i kultury, a poziom życiowy ich mieszkańców był o wiele wyższy, niż przeciętny szlachecki. — W XVI wieku zaczęły się dla nich czasy gorsze. Szlachta rozpoczęła swoje konsekwentnie prowadzone wysiłki, by zdobywać dla siebie wszelkie przywileje z krzywdą dla innych stanów. Już w 1538 r. ustawa sejmowa zakazywała mieszczanom posiadania włości ziemskich, następowały też inne ograniczenia. Mimo tego mieszczanie w Polsce stanowili nadal warstwę stosunkowo dość zamożną, o czym świadczą m.in. inwentarze mieszczańskie z lat 1528 do 1635.

Szczególnie dobrze powodziło się miastom w Prusach Królewskich,, gdzie te uchwały sejmowe nie zostały nigdy wprowadzone w życie. Tutaj nadal mogli mieszczanie nabywać dobra ziemskie. Tutaj nie było takiej, dyskryminacji między szlachtą a mieszczaństwem. Najlepszym na to dowodem jest, że tutaj mogli objąć rządy diecezji i otrzymać godność biskupią najbardziej zasłużeni dla państwa i Kościoła mieszczanie, jak Dantyszek, Hozjusz, Kromer — co w Polsce byłoby niemożliwe. Wiemy bowiem, że np. Kapituła Poznańska odrzuciła poleconego przez króla Zygmunta Starego i biskupa Tomickiego na kanonię w Poznaniu Jakuba z Obornik jedynie z powodu braku szlachectwa. A w Krakowie z bardzo wielkim trudem udało się królowi Aleksandrowi wprowadzić do kapituły tamtejszej, mimo jej sprzeciwu, Erazma Ciołka, a to z powodu niewystarczającego wywodu jego szlachectwa.

W Prusach Królewskich miasta rozwijały się nadal i bogaciły, a w nich również Wąbrzeźno, które po zniszczeniach wojen krzyżackich czas jakiś wegetowało, teraz jednak pod możną opieką takich biskupów jak Dantyszek, a nieco później Piotr Kostka zaczęło szybko się rozwijać i przeżywało swój okres prosperity, aż do czasu wojen szwedzkich, kiedy to w 1655 zostało spalone i zniszczone.

Również szkolnictwo, szczególnie w szkołach miejskich, stało stosunkowo wysoko. I tę znowu zasługę przypisać należy przede wszystkim biskupowi Dantyszkowi, który okazał się bardzo troskliwym o dobro swych owieczek pasterzem, szczególnie dbałym o podniesienie poziomu szkolnictwa, oraz otaczającym młodzież stałą opieką. Dowodem zainteresowań kulturalnych u mieszczan wąbrzeskich jest fakt, że biskup Piotr Kostka założył tam w 1593 r. Bractwo Literackie. Zresztą w całej Polsce już od połowy XV w. poziom kulturalny mieszczan wyraźnie ,się podniósł. Renesans rozbudził zainteresowania umysłowe, schodzono się chętnie na pogadanki o tematach ^humanistycznych, rozprawiano o nauce i poezji.



II. RODZINA

W takiej społeczności mieszczańskiej o kulturalnych zainteresowaniach, w domu burmistrza wzrastał Błażej uczęszczając do szkółki miejskiej, gdzie odznaczał się według zeznań naocznego świadka wielką pilnością oraz szczerą i gorliwą pobożnością, uczęszczając, co dzień do kościoła, którego mury prezbiterium datujące się z początków XIV w. były świadkami jego młodzieńczych modlitw, a, obecnie noszą na jednym z filarów polichromię przedstawiającą O. Bernarda pogrążonego w modlitwie.

Ojciec Błażeja, Paweł Pęcherek piastował wówczas urząd burmistrza, a równocześnie tzw. „prowizora kościelnego", czyli czegoś w rodzaju prezesa rady kościelnej. Matka Dorota z d. Sasin, cała oddana była trosce wychowania swej licznej gromadki. — Rodzina ta cieszyła się ogólną dobrą opinią i uznaniem tak wśród współczesnych, jako i wśród potomnych do tego stopnia, że dobry znajomy Pęcherków, Krzysztof Marchlowicz, składa przed Komisją mianowaną przez biskupa Kaspra Działyńskiego — jako zaprzysiężony naoczny świadek — zeznania o rodzinie Pęcherków w tych słowach: „Pamiętam dobrze i nic w tym nie zawodzę sumienia swego, żem znał dobrze nieboszczyka Pawła Pęcherka burmistrza i kościelnego natenczas wąbrzeskiego i Dorotę Sasinównę, jego małżonkę, oboje sławy dobrej, o których nic złego ani podejrzanego nie było słychać, ani jest".

Zanim przejdziemy do dalszych wypowiedzi świadka zauważmy, że jeżeli o burmistrzu i jego żonie nic złego ani nawet podejrzanego w Wąbrzeźnie nie mówiono, to samo świadczy, jakim musiało być to małżeństwo... Niewielkie aglomeracje miejskie, gdzie wszyscy wszystkich znają, bywają zbyt często środowiskiem rozmaitych pogaduszek i ploteczek, a najchętniej i najłatwiej obgadywać tych, którzy są na świeczniku. Toteż to lapidarne zeznanie Marchlowicza, że o Pęcherkach „nic złego ani podejrzanego nie było słychać, ani jest", stanowi ważne świadectwo opinii, jaką cieszyli się w swym otoczeniu Pęcherkowie. Prosty stąd wniosek, że umieli współżyć ze swymi współobywatelami i spełniać swe obowiązki tak, że otaczało ich ogólne poważanie.

Krzysztof Marchlowicz zeznaje dalej o rodzicach Błażeja, co następuje: „Ludzie cisi, nabożni, Pana Boga się bojący, którzy w stanie małżeńskim poczciwie żyjąc mieli dziatek ze sobą ośmioro, między którymi był syn, na imię Błażej". — Atmosfera w tej rodzinie musiała silnie oddziaływać na otoczenie, skoro Marchlowicz w swej bardzo oszczędnej wypowiedzi, zaznaczając, że „dobrze pamięta", podkreśla jako charakterystyczne cechy tam panujące: „ludzie cisi, nabożni, Pana Boga się bojący" W tych trzech określeniach ujmuje Marchlowicz to, co mu żywo utkwiło w pamięci o duchowej atmosferze tego domu.

Warto się nad tym zastanowić! Nasuwają się zaraz słowa Chrystusowych błogosławieństw: „Błogosławieni cisi"... Zachowanie ciszy i spokoju wśród codziennych urzędowych problemów, na często burzliwych zebraniach rady miejskiej, w sytuacjach zapewne mocno skomplikowanych z powodu różnic narodowościowych i religijnych, musiało być u burmistrza, którego zadaniem było wydawać decyzje nie zawsze łatwe do przyjęcia przez podwładnych — bardzo Wybitną cechą, którą promieniował w swym otoczeniu, skoro tak żywe wspomnienie zostawiła u Marchlowicza.

Liczna rodzina, ośmioro dzieci, w której panuje cisza i porządek, to zapewne wielka zasługa jego żony Doroty, umiejętnie wprowadzającej we wszystkie sprawy domowe tę subtelną ciszę, owoc własnego wyrobienia duchowego, przemodlenia wielu spraw trudnych, po prostu owoc zjednoczenia z Bogiem. — „Błogosławieni cisi"...

Następne określenie charakteryzujące to małżeństwo brzmi: „nabożni i Pana Boga się bojący" wskazuje, że spełniali swe obowiązki religijne nie w sposób tylko zwyczajowy i powierzchowny, ale rzeczywiście licząc się z obecnością Bożą we wszystkim. Bo jaźń Boża to wielki dar Ducha Świętego, początek mądrości tej nadprzyrodzonej. To nie — jak się niektórym może zdawać — jakieś lękliwe czy chorobliwe skrępowanie, lecz głęboka, pełnej dziecięcej ufności cześć dla Boga, najlepszego Ojca. Ta pełna wdzięczności dla miłości Bożej cześć wynika z umiejętnego odczytywania znaków Bożej Opatrzności w każdej sytuacji życia. To czystość serca, czystość spojrzenia na świat daje tę umiejętność „widzenia" Boga i radowania się Jego bliskością. Bojaźń Boża wyzwala zawsze nowe siły, daje moc wytrwania w trudnych próbach życiowych i jest źródłem prawdziwego męstwa, bo nie pozwala nigdy wątpić w osiągnięcie „pełnego zwycięstwa dzięki temu, który nas umiłował" (Rz. VIII, 37). — Bojaźń Boża jest teraz tak bardzo niedoceniana i nierozumiana, albo rozumiana mylnie. I chyba dlatego tyle stanów lękowych i tyle udręczeń psychicznych, bo ludzie zapominają, kogo mają czcić ponad wszystko i komu mają w pełni zaufać; Lękają się ludzie wielu bożków i wpadają w ich tyranię, ale nie boją się zupełnie lekceważyć Miłości Bożej, której nie dowierzają, lub nic o niej nie chcą wiedzieć. Zagubieni i tyranizowani przez własne fobie, „smutni, nowocześni analfabeci", jak ich nazwał poeta, bo niezdolni są odczytać sensu i wartości życia, ono zaś niecenione przez nich jako zasadniczy dar i jako podstawowy „talent" staje się niepotrzebnym ciężarem, wartym jedynie zakopania albo nawet zniszczenia i roztrwonienia.

Dalsze zeznania Krzysztofa Marchlowicza dotyczą już wyłącznie Błażeja, z którym Krzysztof, choć starszy o dziesięć lat, kolegował w Wąbrzeźnie i później w Poznaniu. Oto jego wspomnienia o swym młodszym koledze: „To pamiętam i wiem dobrze, że jeszcze dziecięciem małem, tenże Błażej będąc od rodziców swych do szkoły był dany, do której pilno chodził, a w kościele zawsze bywał, zaraz z młodości nabożny, cichy, Pana Boga się bojący był. Z którym potem wyszedłszy z Wąbrzeźna w Poznaniu byłem. On tamże do szkoły chodząc, tak jako i w domu dobrze się we wszystkim zachowywał". Takie są krótkie i zwięzłe relacje Marchlowicza o jego młodszym koledze Błażeju przed Komisją biskupią. Inni trzej świadkowie potwierdzają w pełni te wypowiedzi, a siostra Błażeja, Elżbieta, jako piąty świadek podaje datę urodzenia Błażeja, bowiem wtenczas nie prowadzono jeszcze wszędzie ksiąg metrykalnych.

Komisja, o której tutaj mowa, była ukonstytuowana z polecenia biskupa chełmińskiego Kaspra Działyńskiego 15 XII 1645 r. w celu zebrania ścisłych danych o dacie urodzenia, chrztu i o rodzinie O. Bernarda, jako przygotowanie do procesu beatyfikacyjnego. — Zwięzłość zeznań świadków uzasadniona jest tym, że Komisja otrzymała na piśmie sześć pytań, na które każdy ze świadków, miał dać odpowiedź wprzód złożywszy przysięgę o prawdziwości swych zeznań. Świadkowie byli zobowiązani przysięgą ściśle zeznawać tylko to, czego są w sumieniu pewni. Była to, jak wspomniano, Komisja wstępna dla zebrania zasadniczych danych o O. Bernardzie, nieposuwająca swych badań poza ustalone pytania. Tym się tłumaczy szczupłość wiadomości podanych przez świadków o O. Bernardzie.

Kronikarz zakonny również nie przekazuje nam wielu wiadomości o tych dziecinnych latach Błażeja i ogranicza się do następującej relacji: „O. Bernard, profes monasteru lubińskiego zakonu św. Benedykta urodził się w Wąbrzeźnie, mieście w Prusach, diecezji chełmińskiej, jako syn pobożnych i uczciwych rodziców i przez nich został od najmłodszych lat bardzo starannie wychowany i przygotowany do życia prawdziwie uczciwego". — Wychowanie to właśnie przygotowanie do życia! Warto postawić wielu rodzicom pytanie: do jakiego życia przygotowują swe dzieci?

Błażej wychowany w duchu bojaźni Bożej do życia prawdziwie uczciwego przeszedł, jak zobaczymy, przez to życie w sposób bardzo zdecydowany, bo wyczulony na działanie łaski Bożej i oddany bez zastrzeżeń swemu życiowemu zadaniu, które w każdej sytuacji umiał jasno odczytać.

Tak więc — inaczej niż to bywa w życiorysach sławnych ludzi — dziecięce lata Błażeja nie są przyozdobione żadnymi pięknymi legendami. A to wzbudza zaufanie do przekazu historycznego, że ci, od których czerpiemy wiadomości o nim i którzy by mogli osnuć dookoła jego pierwszych dwunastu lat jakieś piękne opowiadania, powstrzymują się od tego i ukazują jedynie chłopca sumiennie spełniającego swe obowiązki i uczestniczącego codziennie w bezkrwawej ofierze Chrystusowej. Prostota tego przekazu naocznych świadków i starszego kolegi szkolnego ma coś ujmująco szczerego: „do szkoły pilno chodził, w kościele zawsze bywał, zaraz z młodości cichy, nabożny, Pana Boga się bojący". Może właśnie taka świętość — nie-opromieniona nadzwyczajnymi wydarzeniami — ale wyrażająca się przez szczerą bojaźń Bożą i gorliwe wypełnianie codziennych obowiązków jest nam bliższa.



III. STUDIA W POZNANIU

W dwunastym roku życia — był to rok 1587 — Błażej rozpoczyna nowy etap, udaje się na dalsze studia do kolegium jezuitów w Poznaniu. Z miasta prowincjonalnego przechodzi młody chłopiec do jednej z głównych stolic Królestwa Polskiego. Był to z pewnością wielki przeskok w życiu chłopca.

Przypatrzmy się więc ogólnej sytuacji w świecie: dążeniom, zainteresowaniom, bolączkom i osiągnięciom, jednym słowem wszystkim problemom, które nurtowały wówczas całą społeczność ludzką w Europie i w Polsce.

Wiek XVI to początek dziejów nowożytnych. To czas wielkich ruchów i poszukiwań naukowych. To czas wielkich odkryć na niebie i na ziemi, to wiek Kolumba i Kopernika. A w dziedzinie religijnej to czas wielkich niepokojów i walk: to czasy Lutra, Kalwina i Henryka VIII. To czas Soboru Trydenckiego, Karola Boromeusza i Ignacego Loyoli. Wszystkie te światowe niepokoje nie omijają Polski. Przede wszystkim renesans w sztuce i literaturze. Przypomnijmy parę znamiennych wydarzeń:

1518 pierwsza książka drukowana: Opecia Żywot P. Jezusa,

1533 Bartłomiej Berecci kończy budowę Kaplicy Zygmuntowskiej,

1543 Mikołaj Rej wydaje: Krótką rozprawę...,

1550 Ukazuje się Kronika wszystkiego świata Marcina Bielskiego,

1551 Andrzej Frycz Modrzewski publikuje De Republica emendanda,

1555 Marcin Kromer De origine.et rebus gestis Polonorum.

Już tych kilka publikacji świadczy o rozbudzeniu zainteresowań naukowych, politycznych i religijnych. W dziedzinie politycznej dokonują się zmiany: w 1572 kończy się dynastia Jagiellonów, a po dwuletnich rządach Henryka Walezego i jego niechwalebnej ucieczce do Francji zasiada na tronie polskim Stefan Batory, po którym w 1587 rozpoczyna rządy dynastia Wazów w osobie Zygmunta III.

W dziedzinie religijnej największe nasilenie ruchu reformacyjnego w Polsce przypada na lata 1549 - 1564. Wtedy to Hozjusz sprowadza do Polski Jezuitów, którzy m.in. zakładają kolegium w Wilnie, i już w 1578 przekształcają je w Akademię, a w 1595 powstaje Akademia Zamojska. Wśród jezuitów polskich najbardziej znane są postacie Piotra Skargi i Jakuba Wujka. W Polsce spory religijne nie przybierają nigdy tak krwawych zajść jak za granicą (np. we Francji „Noc św. Bartłomieja"), zdarzały się jednak od czasu do czasu tzw. burdy uliczne.

Warto podkreślić, że wbrew dość powszechnie przyjętemu mniemaniu w Polsce szesnastego wieku sytuacja Kościoła była bardzo trudna. Sprawozdania z synodów diecezjalnych z tego okresu wskazują na poważny upadek nie tylko gorliwości, ale nawet moralności wśród dość poważnej części duchowieństwa diecezjalnego, i zakonnego i wielkie zaniedbania tak w duszpasterstwie, jak i w obserwancji zakonnej, co było powodem zgorszenia i odwrócenia się od Kościoła często nawet gorliwszych umysłów. Toteż w poszukiwaniu Prawdy wielu zwracało się ku apostołom nowości potępiającym głośno słabość i niemoralność, chciwość, karierowiczostwo, uganianie się za życiem wygodnym u wielu przedstawicieli Kościoła. Statystyki wykazują, że około 17% parafii w Polsce odeszło od Kościoła tworząc nowe związki religijne.

W Wielkopolsce działał z wielkim powodzeniem Jan Amos Komeński w Lesznie i wiele przodujących rodów poszło za hasłami reformacji. W samym Poznaniu od 1554 r. Bracia Czescy odprawiali nabożeństwa na przedmieściach św. Wojciecha w gmachach Ostrorogów, a w pałacu Górków przy ul. Wodnej otworzyli w 1563 r. swój zbór luteranie.

W tej sytuacji biskup Adam Konarski wraz ze swą kapitułą upatruje skuteczny ratunek w sprowadzeniu do Poznania jezuitów, tak dla gorliwego ich sposobu głoszenia Słowa Bożego, jak dla wychowania młodzieży. Na pierwszego inicjatora placówki jezuickiej w Poznaniu zostaje mianowany przez generała zakonu słynny biblista, O. Jakub Wujek. Budowę nowego klasztoru rozpoczęto w 1571 r., a uroczystego otwarcia nowego kolegium dokonano 25 czerwca 1573 r. Znamienny jest list O. Wujka do generała zakonu zawierający prośbę o przydzielenie dla kolegium poznańskiego jak najlepszych pedagogów: „Poznań — pisze Wujek — zajmuje specjalne miejsce wśród miast polskich, należy do pierwszych w Polsce. Ma mnóstwo ludzi uczonych i wpływowych, umysły bystre, obyczaje wykwintne, tak że robią wrażenie Włochów, albo Hiszpanów, należy dać tutaj od początku dobrą obsadę profesorów".

Kolegium jezuickie rozwijało się od początku bardzo dobrze. Już w pierwszym roku liczyło około 300 uczniów, a w późniejszych latach należało do najliczniejszych w Polsce. Oczywiście dla tak licznego grona studentów jezuici nie mieli konwiktu. Studenci mieszkali „na stancjach" w mieście lub na przedmieściach. Dopiero w 1615 r. założyli ojcowie bursę dla 10 ubogich studentów. Kolegium nie było szkołą ekskluzywną dla szlachty. Studenci pochodzili nie tylko z rodzin szlacheckich, ale również z mieszczańskich i chłopskich, z miast i wiosek. Nauczanie u jezuitów było całkiem bezpłatne, więc wychowankowie ponosili jedynie koszta własnego utrzymania na stancjach oraz przyborów szkolnych. Charakter tej szkoły był wybitnie humanistyczny. Początkowo otwarto tylko trzy klasy: gramatykę, syntaksę i poetykę, a w r. 1574 także retorykę. Oprócz zasadniczych przedmiotów łaciny, greki, historii i geografii, wykładano też fizykę, matematykę i arytmetykę. Z biegiem czasu narastały dodatkowe przedmioty dla tych, którzy pragnęli dalszego wykształcenia, a więc wykłady Pisma św., teologii moralnej i filozofii, na które uczęszczali od r. 1581 także alumni z seminarium diecezjalnego, a nawet niektórzy księża diecezjalni. Dopiero w 1585 otwarto oficjalnie studium filozoficzne, a w 1598 pełny wydział teologii. Wykłady trwały z przerwami od szóstej rano do szesnastej po południu.

A jaka była ta młodzież studencka? O! to wcale nie aniołki! Za „burdy" i „tumulty" urządzane przez młodzież jezuicką przeciw Żydom i dysydentom dostawały się jezuitom upomnienia na piśmie od samego króla Stefana Batorego. Zresztą nie tylko takie były grzeszki tych scholarów. W 1593 r. wykryto Bratni Związek wśród najstarszych studentów, który obrał sobie za cel tryb życia swawolny i niekrępujący się żadnymi prawami, ale ustanawiający własne. Aby odciągnąć młodzież od takowych zgubnych zakusów angażowali jezuici, jako mądrzy pedagogowie, wychowanków swoich do rozmaitych kółek i związków naukowych, teatralnych, deklamatorskich, a wielorakie popisy i imprezy z okazji dorocznych uroczystości jak rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego itp. miały na celu rozbudzić zainteresowania i zdrowe ambicje studentów i skierować je ku sprawom poważnym i pożytecznym.

Ponadto tworzono rozmaite bractwa religijne, na pierwszym miejscu należy tu wymienić Sodalicję Mariańską, która początkowo liczyła tylko 20 członków, ale z biegiem lat pięknie się rozwinęła. Istniało też Bractwo Eucharystyczne. Należy także podkreślić, że jezuici ucząc pobożności rozbudzali również u swych wychowanków poczucie odpowiedzialności za los cierpiących i wzgardzonych przez angażowanie do opieki i posługi chorym i opuszczonym.

W taki to rozwichrzony świat młodzieży wstępował w 12 roku swego życia Błażej z Wąbrzeźna, podpisujący się z łacińska „Blasius Fridecensis". A że niełatwo mu było w tym niespokojnym świecie zachować zawsze równowagę ducha i że o nią walczyć musiał, świadczy najlepiej modlitwa jego do Matki Bożej zanotowana przez jednego z jego późniejszych konfratrów, w której prosi: „by go Matka Boża raczyła wyrwać z tego burzliwego świata i doprowadzić do szczęśliwego portu".

Rozpoczynał więc Błażej stawiać swe pierwsze kroki na studium poznańskim razem ze swym o 10 lat starszym krajanem, Krzysztofem Marchlowiczem, z którego świadectwem wystawionym Błażejowi zapoznaliśmy się już powyżej. Na studiach zaprzyjaźnił się także z niejakim Andrzejem Karsznickim, późniejszym bernardynem, który przekazał nam o Błażeju jeszcze pewne dodatkowe szczegóły. Mianowicie, że Błażej zamieszkał w gospodzie na przedmieściu Poznania. Choć był synem burmistrza z pewnością nie przelewało mu się. Rodzice mieli oprócz niego jeszcze siedmioro dzieci, więc musieli liczyć się z groszem. Dlatego właśnie zamieszkał poza mutrami miasta, gdzie opłaty za utrzymanie były niższe. Przedmieście to nazywało się „Muszą Górą" i obejmowało przestrzeń, gdzie obecnie znajduje się pl. Wolności i Biblioteka Raczyńskich. W 1580 r. zamieszkiwało na tym przedmieściu blisko 70 rodzin.

Od O. Andrzeja Karsznickiego dowiadujemy się również, że spowiednikiem Błażeja był O. Wojciech Tobolski T.J. Piękna to postać gorliwego i pokornego kapłana. Był on wcześniej również spowiednikiem św. Stanisława Kostki w czasie swego pobytu we Wiedniu. O. Tobolskiego uważano w Poznaniu za świętego, miał dar pozyskiwania heretyków, ponadto roztaczał niezwykłą opiekę nad biednymi: za wyżebrane pieniądze zorganizował opiekę lekarską nad wszystkimi ubogimi w Poznaniu. Miał wielką umiejętność wpływania na ludzi, przy tym odznaczał się wielką pokorą. Pod kierownictwem tak świątobliwego zakonnika rozwija się Błażej duchowo i robi coraz większe postępy w pracy nad sobą.

Kronikarz zakonny, O. Bartłomiej z Krzywinia, długoletni mistrz nowicjatu w Tyńcu i w Lubiniu tak opisuje ten etap życia Błażeja: „Gdy Błażej ukończył pierwsze lata młodości w domu rodzicielskim, gdzie pobierał pierwsze podstawy naukowe, udał się następnie do kolegium OO. Jezuitów w Poznaniu dla zdobycia pełniejszego wykształcenia. Tam korzystając z kierownictwa mistrzów wybitnych wiedzą i pobożnością, gdy się od nich nauczył, że trzeba nie tylko kształcić umysł nauką, ale przede wszystkim duchem męstwa, a obyczaje zdobić skromnością. Takie zrobił postępy - nie tylko w nauce, lecz także w prawdziwej pobożności - że profesorowie bardzo go polubili i cenili, i stawiali za wzór innym. A również koledzy wystrzegali się w jego obecności niewłaściwego i grubiańskiego zachowania". Poznajemy teraz Błażeja już jako dorastającego młodzieńca, który pod kierownictwem mądrych wychowawców rozumie konieczność pracy nad sobą i którego pobożność z dotychczasowej szczerej i autentycznej, lecz jeszcze dziecinnej, rozwija się ku coraz większej pełni życia wewnętrznego i zjednoczenia z Bogiem. Pisze o nim dalej kronikarz zakonny, że obudził się w nim tak żywy pociąg do kontemplacji, że każdą chwilę wolną od obowiązków szkolnych spędzał na modlitwie.

Pod kierownictwem dobrego spowiednika to pragnienie modlitwy nie prowadziło do zamknięcia się i wyobcowania spomiędzy grona kolegów, na których, jak wyżej wspomniał kronikarz, wywierał zbawienny wpływ. To zresztą było cechą jego charakteru, którą będziemy mogli zauważyć u niego na wszystkich etapach jego życia, że budził zaufanie i miał wpływ na otoczenie. O. Tobolski, ten wielki jałmużnik Poznania, znalazł w nim gorliwego współpracownika w opiece roztaczanej nad ubogimi, bo Błażej odczuwał dla nich żywe współczucie. Miał zwyczaj oddawać ubogim chleb, który brał ze sobą z domu do szkoły, gdy wykłady trwały do godzin popołudniowych. Oczywiście wtedy sam, co prawda, cierpiał głód, ale robił to z prawdziwą radością i zadowalał się zupą, którą Bernardyni na furcie rozdawali ubogim.

Szczególnie odznaczał się szczerym nabożeństwem do Matki Bożej, nic więc dziwnego, że otrzymał później w zakonie imię wielkiego Jej czciciela: św. Bernarda. Prosił często, jak się zwierzał swym kolegom, „by go z burzliwego morza światowego wyrwać raczyła i do portu szczęśliwego przyprowadziła", a za ten szczęśliwy port uważał lubiński klasztor pod Jej wezwaniem, gdzie od wieków mnisi benedyktyńscy oddawali Jej szczególną cześć. Z klerykami benedyktyńskimi stykał się w czasie studiów w kolegium i prawdopodobnie już wtedy odwiedzał Lubin. Można sobie łatwo wyobrazić, że chłopiec o wybitnym darze modlitwy i kontemplacji nie czuł się szczególnie dobrze wśród często mocno rozbrykanej studenterii.

Autor jego życiorysu zwraca uwagę jeszcze na jedną cechę charakteru, mianowicie na wielką roztropność, która się przejawiała w mądrym doborze przyjaciół, „dopuszczał on do bliższej zażyłości i przyjaźni jedynie tych kolegów, których zachowanie było pobudką do postępu". Nasuwają się słowa Pisma św.: „bojący się Boga dobrze pokieruje swą przyjaźnią" (Syr. VI. 17).

Jak dotąd w życiorysie Błażeja nie spotykamy żadnej wzmianki o jakimkolwiek cudownym wydarzeniu, a kronikarz ukazuje nam jedynie jego bardzo gorliwe i wytrwałe, a równocześnie nacechowane wielką prostotą dążenie do Boga. Tylko raz w czasie studiów miało miejsce wydarzenie, które przede wszystkim świadczy o gorliwej pobożności Błażeja, a które jego biografowie przekazują jako cud. W naszych czasach uprzedzenie do wszelkiego rodzaju cudowności jest bardzo silne. Podobno nawet Teillhard de Chardin miał powiedzieć: „Wierzę pomimo cudów", a jedno z popularnych wyrażeń brzmi: „cudów nie ma!" Ten sceptycyzm jest nieraz zupełnie uzasadniony, a korzeniami tkwi zapewne w trendach laicyzacji. Równocześnie jednak ludzie spragnieni są nadzwyczajności i przesadnie ubiegają się za każdą sensacyjną pogłoską o cudach, miast poważnego zastanowienia i starania się o rzetelne odczytanie znaków i wezwań Bożych we własnym życiu. Znane jest powszechnie, że dla zobaczenia O. Pio kapucyna, słynnego stygmatyka, obdarzonego nadzwyczajnym darem jasnowidzenia, ściągały tłumy ciekawskich i to takich, którzy w życiu codziennym wcale nie kierowali się zasadami Ewangelii. Pan Bóg jednak mimo ludzkiego niedowiarstwa i niemądrych uprzedzeń w swym nieprzebranym miłosierdziu okazuje swą wszechmoc w taki sposób i tam, gdzie sam to za słuszne uważa. „Któż był doradcą Boga?", pyta św. Paweł (Rz. XI. 34).

Otóż pewnego razu w Wielki Piątek Błażej, który odznaczał się wielkim nabożeństwem do Męki Pańskiej, wyszedł bardzo wcześnie przed świtem ze swymi kolegami ze swych stancji na przedmieściu, aby od rana wziąć udział w nabożeństwach wielkopiątkowych. Niestety, gdy zbliżyli się do bramy miasta, zastali ją jeszcze zamkniętą. Błażej zasmucony, że nie będzie mógł uczestniczyć od świtu w nabożeństwie, zaczął gorliwie się modlić i zrobił znak krzyża, wtedy brama się otwarła, a gdy przez nią przeszli, znowu zamknęła się. Czy na pewno cud? A może tylko strażnik ulitował się nad pobożnymi scholarami i dyskretnie otworzył bramę, poczem z powrotem zamknął, bo jeszcze było przed czasem ustalonym na otwarcie jej? Wolno snuć domysły. W opinii kolegów był to cud, a dla nas jest w każdym razie dowodem, szczerej i gorliwej pobożności Błażeja, który przed świtem spieszy z gronem swych kolegów przejęty pragnieniem oddania czci Męce Zbawiciela.

Błażej spędził na studiach w Poznaniu aż 12 lat. Dlaczego aż tyle? Normalnie Quadrivium — jakby obecna szkoła średnia — trwało cztery lata, a więc na studia filozofii i teologii pozostaje aż 8 lat! To wydaje się za dużo. Lecz przyczyna tak długiego czasu studiów tkwi w tym, że właśnie w tych latach powtarzały się prawie corocznie w Poznaniu epidemie, tzw. „powietrze", które za każdym razem powodowały przerwanie studiów i rozpuszczenie studentów nawet na parę miesięcy, do tego stopnia, że niektóre kursy przeciągały się na dwa, a nawet na trzy lata. Błażej ukończył studia bez stopnia naukowego i nie mogło być inaczej, bowiem w tym czasie kolegium poznańskie nie korzystało w pełni z przywilejów akademii i nie wystawiało stopni naukowych. Kronikarz jednak stwierdza, że Błażej „nabył na studiach nieprzeciętny zasób wiedzy i erudycji".



IV. OPACTWO BENEDYKTYNÓW W LUBINIU

Aby móc śledzić dalszy bieg życia Błażeja trzeba nam poznać choćby pobieżnie opactwo benedyktynów w Lubiniu. Benedyktyni są w Polsce bardzo mało znani i nic w tym dziwnego, albowiem wszystkie klasztory benedyktyńskie w Polsce zostały w krótkim czasie po dokonaniu rozbiorów przez zaborców skasowane. Żaden zakon w Polsce tyle nie ucierpiał! Prawie równocześnie z wymazaniem z mapy Europy granic państwa polskiego zostały również skasowane wszystkie klasztory benedyktyńskie. Jaka była tego przyczyna?

Otóż większość monasterów, czyli opactw benedyktyńskich, fundowane były jako pierwsze klasztory w Polsce w XI i XII w. Do nich zalicza się Lubin, Mogilno, Płock, Św. Krzyż, Tyniec i Wrocław, później powstały jeszcze Sieciechów, Stare Troki pod Wilnem, Horodyszcze i Nieśwież. Oprócz tych opactw istniało wiele drobniejszych klasztorów od nich zależnych, tzw. prepozytury. Te więc najstarsze opactwa były żywymi, najdawniejszymi pomnikami polskości, posiadały najcenniejsze archiwa i biblioteki, świadectwa religijnej kultury polskiej. Były od pierwszych lat zaborów ośrodkami polskiego ducha oporu, a nawet już wcześniej w czasie konfederacji barskiej, jak również w czasie insurekcji kościuszkowskiej, w której kapelanem wodza naczelnego był benedyktyn z Pułtuska, i potem w czasie Księstwa Warszawskiego, a te, które jeszcze przetrwały, w czasie powstania listopadowego. Nic więc dziwnego, że zaborcy wydawali na nie dekrety kasacyjne, tym bardziej że przy likwidacji tak bogatych klasztorów fiskus zaborczych rządów bardzo się wzbogacił.

Skoro więc przez blisko sto lat benedyktynów w Polsce nie było, nic dziwnego, że są stosunkowo mało znani, mimo że to właśnie benedyktyni mieli zasługę przynieść Polsce światło wiary i przypieczętować -swoją misję krwią pierwszych polskich męczenników jakimi byli św. Wojciech i pięciu polskich męczenników, którzy ponieśli śmierć w okolicach Międzyrzecza [ obecnie miejscowość Św. Wojciech. Nie da się więc zaprzeczyć, że udało się zaborcom w ten sposób wymazać nie tylko z mapy, ale i z pamięci narodowej niejedną piękną kartę z dziejów polskiej kultury religijnej. Że ta polska kultura zawdzięcza coś niecoś zakonowi św. Benedykta, o tym pisał m.in. Jan Kochanowski, który spędził lata dziecinne w Sycynie u stóp Gór Świętokrzyskich i wyznaje, że choć dużo podróżował i wiele wiedzy zdobył za granicą, to jednak najwięcej zawdzięcza pustelnikom — tak określa mnichów benedyktyńskich ze Św. Krzyża (niektórzy przypuszczają, że u nich pobierał wykształcenie podstawowe):

Wszystko mam z pustelników, co mieszkają z nami
Między lasy i między pustymi górami,
Co mi naprzód prawego Boga ukazali
I wiarę dostateczną do serca podali".

Można by z pewnością przytoczyć wiele innych przykładów tego oddziaływania, a przede wszystkim nie można pominąć tych, których prace legły u podstaw polskiej kultury religijnej, a więc kronikarza Anonima Galia oraz św. Brunona z Kwerfurtu, autora życiorysu św. Wojciecha i Pięciu Braci Męczenników. Tutaj jeszcze pozwolę sobie przytoczyć imiona ogółowi prawie nieznanych, a jednak bardzo zasłużonych mnichów lubińskich, bo przecież właśnie o Lubiniu tu jest mowa. A więc O. Jakub z Międzychodu ( 1550), autor pierwszego słownika biblijnego w Polsce, O. Tomasz ze Zbrudzewa ( 1567) kronikarz i biblista, autor pierwszego przekładu Apokalipsy św. Jana na język polski, O. Bartłomiej z Krzywinia (już tutaj nieraz cytowany kronikarz (l669), O. Maur Cytrynowicz ( 1729) kronikarz Kongregacji benedyktyno-polskiej, O. Marcin Bystrzycki ( 1736) wybitny teolog, O. Karol Andrzejewski ( 1775) autor dzieł duchownych, O. Augustyn Ganowicz ( 1785) gorliwy propagator czci Matki Bożej w Górce Duchownej. Z wybitnych opatów należałoby przytoczyć przede wszystkim trzech: O. Pawła Chojnackiego ( 1570), O. Stanisława Kiszewskiego ( 1604), o którym będzie mowa na następnych kartach i O. Stanisława Kieszkowskiego ( 1814). Oto bardzo pobieżne i skrótowe wyliczenie imion kilku mnichów, których prace udało się uratować od zapomnienia.

Czym było dla polskiej kultury religijnej opactwo lubińskie ukazuje nam w swym wnikliwym studium zamieszczonym w „Księdze Pamiątkowej Uniwersytetu Adama Mickiewicza" w Poznaniu pt. Nieznany pisarz wielkopolski Tomasz Łysy ze Zbrudzewa, dr Irena Kwilecka oto, co tam czytamy: „Szczątki dochowanych źródeł świadczą wymownie o żywym tętnie życia umysłowego, o bezpośrednich kontaktach tego klasztoru z kulturą zachodnioeuropejską, o niepośledniej roli, jaką ta placówka odegrała w życiu kulturalnym i społecznym Wielkopolski?..” Dotychczasowe badania wykazały, że już w XII w. istniało tam dobrze zorganizowane skryptorium, w którym powstawały niezbędne księgi liturgiczne, zapiski klasztorne, roczniki, nekrologi, odpisy przywilejów, kroniki oraz inne dokumenty. Z biegiem czasu pojawiają się tu zabytki, niezwiązane bezpośrednio z samym klasztorem — dzieła o charakterze religijnym, prawniczym, historycznym, a częściowo także literackim". Do dziś niewiele się z tego zachowało, ale uratowany katalog biblioteczny z 1817 r. wykazuje ponad 6000 druków. Niestety nie dochował się inwentarz rękopisów.

Po tym krótkim zarysie dziejów klasztoru benedyktyńskiego w Lubiniu nie da się pominąć milczeniem postaci i duchowości samego Zakonodawcy. Dlatego postaram się choćby bardzo skrótowo zapoznać czytelnika z tym wielkim pionierem kultury chrześcijańskiej. Życiorys św. Benedykta skreślił i przekazał potomności jeden z najwybitniejszych papieży średniowiecza św. Grzegorz Wielki. Pisał w pięćdziesiąt lat po śmierci świętego zbierając wiadomości od naocznych świadków. Św. Benedykt (480 - 547) pochodził z okolic miasteczka Nursji, w prowincji włoskiej Umbrii. Jako młody student porzucił studia świeckie w Rzymie ogarnięty przemożnym pragnieniem szukania Boga. Dobrze znane hasło „Soli Deo servire" pochodzi od tego młodzieńca pragnącego służyć samemu Bogu, i oddać swe życie w służbę Najwyższym wartościom. Po kilku latach spędzonych w pustelni w Subiaco rozpoczyna apostolstwo wśród najbliższych mieszkańców — pasterzy okolicznych. Musiał wywierać nieprzeciętny wpływ na ludzi, skoro w krótkim czasie widzimy jak otoczony licznym gronem swych adherentów zakłada 12 wspólnot zakonnych, każda po 12 mnichów, uznając liczbę apostołów za wzorcową. Ukoronowaniem jego życia jest nie tyle założenie słynnego klasztoru na Monte Cassino, lecz raczej napisanie Reguły, której mądrość oparta ściśle na Piśmie Św. stała się przez piętnaście wieków „mistrzynią duchową" dla wielu pokoleń.

Czytając tę Regułę poznajemy duchowość Benedykta — człowieka do głębi przejętego czcią dla Boga. — Jeśli prawdą jest, że kultura europejska zawdzięcza tak wiele czarnym mnichom św. Benedykta, bo przechowywali i przekazywali z pokolenia na pokolenie skrzętnie przepisywane arcydzieła myśli ludzkiej, to jednak uznać trzeba, że nie samo tylko mechaniczne przekazywanie manuskryptów stało się źródłem kulturotwórczym, ale przede wszystkim duchowość, która była natchnieniem ich mrówczej pracy. Duchowość ta wynika z głębokiego przeniknięcia ducha ludzkiego szczerą czcią dla Boga i wszystkiego, co od Boga pochodzi i do Boga prowadzi. Św. Benedykt żyjący w czasie wędrówek ludów niszczących cały dorobek starożytności, uczy poszanowania wszystkiego, czym Bóg człowieka obdarza, a wśród dzieł Bożych przede wszystkim poszanowania człowieka. Na pierwszym miejscu w życiu mnicha benedyktyńskiego ma być wspólna modlitwa, czyli służba Boża, żadnej innej działalności nie wolno stawiać ponad nią. A z niej ma wynikać nadprzyrodzone otwarcie się na człowieka i służbę jemu, jako samemu Chrystusowi. Wszyscy ludzie są sobie równi, nie wolno stawiać pochodzącego ze stanu patrycjuszowskiego ponad niewolnika. Ubogich i słabych trzeba otaczać szczególnie troskliwą opieką i zawsze kierować się zasadą: „honorare omnes homines" — szanować każdego człowieka.

Organizację klasztoru benedyktyńskiego można przyrównać do monarchii konstytucyjnej, opat ma najwyższą władzę, ale wcale nie absolutną. Ma on przede wszystkim wiernie się stosować do przepisów Reguły, a ponieważ posiadanie władzy stwarza wielkie możliwości nadużywania jej, dlatego opat ma stale się liczyć ze swą odpowiedzialnością przed Bogiem i wystrzegać się wykonywania władzy na sposób tyrana. Ma obowiązek we wszystkich ważnych sprawach zasięgać zdania wszystkich mnichów zgromadzonych na kapitule i liczyć się z wypowiedzią każdego, nie tylko starszych, ale młodszych, bo nikt nie ma monopolu na słuszność. To zwrócenie uwagi na wypowiedzi młodych chroni wspólnotę zakonną przed skostnieniem, stwarza atmosferę świeżości i stawia wymagania wzajemnego zrozumienia.

Reguła pisana około 530 roku przetrwała już prawie 15 wieków i mimo zdezaktualizowania się niektórych przepisów dotyczących rytuału, zachowuje swą nieprzemijającą aktualność i pociągającą świeżość, bo oparta jest na zasadach Ewangelii: o równości wszystkich ludzi i o obowiązku dążenia do jedności, bo „wszyscy w Chrystusie jesteśmy jedno" (Gal. III. 28). Dzięki takiej — powiedziałoby się — bardzo nowoczesnej i „demokratycznej" zasadzie zakon św. Benedykta przysłużył się szerzeniu prawdziwej kultury.

Wróćmy jednak do Lubinia. Benedyktyni przybyli tu już w XI w., jak to potwierdzają najnowsze badania archeologiczne, a byli to — jak twierdzą historycy — benedyktyni z opactwa św. Jakuba z Leodium w Lotaryngii (obecne Liège w Belgii). W ciągu wieków monaster lubiński przeżywał swoje okresy klęsk i spustoszeń szczególnie w czasie wojen dzielnicowych, a w czasie nasilenia reformacji również i duchowy kryzys, do tego stopnia, że w 1550 r. klasztor liczył tylko 7 zakonników.

Gdy Błażej pukał do furty w jesieni 1598 r., rozpoczął się już okres nowego renascimento. Rządy opactwa były już od dziesięciu lat w rękach opata Stanisława Kiszewskiego, który tak rozumnie i energicznie przeprowadzał duchową odnowę w monasterze, że zasłużył sobie u potomnych na miano „drugiego fundatora". Pod jego przewodnictwem odbyły się dwie kapituły posoborowe w 1589 i w 1596, dzięki którym wiele spraw dotyczących dyscypliny zakonnej i duchowej gorliwości zostało uchwalonych i wprowadzonych w życie.

W sprawozdaniach z tych kapituł czytamy:

1) ujednolicony został porządek odprawiania Mszy Św. i odmawiania brewiarza.

2) Dla ożywienia życia duchowego na nowo ustalono wierną
i gorliwą praktykę ćwiczeń duchowych.

3) Wprowadzona została pełniejsza obserwa ślubów zakonnych,
szczególnie ślubu ubóstwa.

4) Położono nacisk na dokładniejsze zachowanie życia wspólnego.

5) Uściślono wymagania stawiane zgłaszającym się do nowicjatu.

6) Przestrzeganie klauzury zostało zaostrzone.'

Opat Kiszewski, człowiek światły i wykształcony, kończył uniwersytet w Padwie, był również bardzo obyty w świecie, podróżował po Niemczech, Włoszech, Francji i Szwecji, lecz przede wszystkim zasługą jego jest to, że starał się gorliwie o odnowienie ducha prawdziwie zakonnego. Okazał się więc człowiekiem opatrznościowym dla Lubinia. Szczególną troską otaczał młodzież zakonną. Dostrzegamy to w uchwałach kapituł zawierających zwiększone wymagania tak względem nowicjuszy, jak i mistrza nowicjatu. Również bardzo dbał o dobre wykształcenie kleryków i posyłał niektórych na studia do Poznania, a innych kształcił w Lubiniu pod kierownictwem sprowadzanych do Lubinia profesorów.

Za jego rządów liczba zakonników wzrosła do trzydziestu. Bibliotekę klasztorną wzbogacił licznymi, cennymi dziełami współczesnych autorów. Dbał też gorliwie o piękny wystrój kościoła, sprawił nowe paramenty kościelne. Aby ożywić nabożeństwa ufundował szkołę muzyczną w Lubiniu. Czułą troską otaczał ubogich, założył w Lubiniu szpitalik dla kalek i ułomnych. Jednym słowem wszystkie dziedziny życia monasteru i parafii doznały pod jego rządami nowego impulsu. Niestety umarł stosunkowo młodo, bo mając lat 48, po szesnastu latach rządów w Lubiniu.

Przez trzy ostatnie lata przed śmiercią cierpiał na tak silny artretyzm, że nie mógł chodzić i musiano go na fotelu przenosić. Tak daleko posunął ubóstwo osobiste, że w kasie opackiej nie znaleziono dostatecznych funduszów, by opłacić koszta pogrzebu. Zakonnicy zachowali go we wdzięcznej pamięci i w rocznicę jego śmierci odprawiano w Lubiniu uroczyste nabożeństwo żałobne przez dwadzieścia lat.



V. BŁAŻEJ ROZPOCZYNA NOWICJAT

Pod rządami takiego opata rozpoczyna Błażej w dniu 5 stycznia 1599 roku nowicjat i otrzymuje — jak przystało na gorliwego czciciela Matki Bożej — imię zakonne Bernard.

Z tych czasów dochowała się notatka pochodząca zapewne od któregoś z konfratrów Błażeja, o której już wyżej wspominaliśmy, a którą tu warto przytoczyć in extenso: „Błażej nie tylko w naukach świeckich, ale i duchownych coraz to wyżej postępując, Pannie Maryi coraz się oddając i wiernie służąc i prosząc Jej, aby go z burzliwego morza świata tego wyrwać raczyła i do portu szczęśliwego przyprowadziła. Co mu uprosiła, gdy wpłynął do szczęśliwego brzegu klasztoru lubińskiego".

Minęło więc Błażejowi 12 lat studiów w Poznaniu, w czasie których osiągnął pełniejszy rozwój duchowy, pogłębił swe życie modlitwy, wzbogacił swój zasób wiedzy teologicznej, według nowego posoborowego programu studiów, słuchając wykładów bardzo wybitnych profesorów, których O. Wujek angażował do poznańskiego kolegium. Nabył też pełniejszej znajomości ludzi przez swe kontakty ze studentami pochodzącymi z rozmaitych środowisk oraz przez swą pracę charytatywną wśród ubogich. A teraz jako dwudziestoczteroletni młodzieniec w pełni dojrzałości duchowej puka do furty klasztornej w Lubiniu, kierowany gorącym pragnieniem, od dawna już Matce Bożej na modlitwach przedstawianym.

Św. Benedykt w prologu do swej Reguły poucza zgłaszających się do klasztoru, że życie chrześcijańskie, a tym bardziej zakonne, powinno być ustawicznym wysiłkiem powrotu do Boga przez posłuszeństwo, albowiem odwrócenie się od Boga dokonało się przez bunt grzechu pierworodnego. W związku z tym nazywa posłuszeństwo „najwspanialszą i najskuteczniejszą zbroją zbawienia". Brat Bernard już rozpoczynając nowicjat doskonale zdawał sobie sprawę, że postęp ku Bogu można osiągnąć tylko w tej właśnie zbroi posłuszeństwa i pokory. Toteż ten student z ukończonymi studiami szuka teraz w nowicjacie każdej okazji, by być posłusznym i podległym nie tylko przełożonym, ale wszędzie, gdzie to jest możliwe i innym konfratrom. Po prostu zawsze jest gotowy do każdej posługi i to każdemu, i w każdej sytuacji. Nie było tak niskiej i tak przykrej pracy, której by się brat Bernard nie podjął i to jak najchętniej. W kuchni był zawsze do posługi bratu kucharzowi, chętnie zmywał tam podłogę i wszystkie najbrudniejsze kąty, ale starał się robić to tak dyskretnie, by go nie zauważono. Na furcie wyręczał- brata furtiana we wszystkich posyłkach. Z bratem szatniarzem umówił się, by dla niego przeznaczał zawsze habit już przyniszczony lub gorszego gatunku.

Nic dziwnego, że w tej zbroi posłuszeństwa i pokory, osiągnął tak rzeczywiste pogłębienie życia duchowego, jakiego się na ogół nie spotyka u początkujących, lecz które jest raczej owocem długich lat życia zakonnego.

Zgodnie z zasadą z księgi Naśladowania Chrystusa, że „tyle postąpisz, na ile się zdobędziesz wysiłku i ofiary" — praktykował brat Bernard, chcąc postąpić w miłości Bożej, daleko idące umartwienia. W czasach ubiegania się za komfortem i wygodą, umartwienie traktuje się często z uśmiechem politowania, niemniej umartwienie było, jest i będzie w nauce Kościoła ukazywane jako konieczny warunek wyrobienia silnej woli i panowania nad sobą, ponadto umartwienie może być również aktem pokuty i zadośćuczynienia. W naszych czasach nawet wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych w piątki wydaje się zbyt uciążliwym ograniczeniem. Nie zawsze tak było i chociaż w pewnych środowiskach religijnych spotkać się można nieraz, jak to było wśród pierwszych ojców pustyni, z przesadną oceną umartwień, to jednak należy zachować zdrowy sąd i ocenić obiektywnie wielką miłość Bożą, która u wielu dusz gorliwych jest pobudką do daleko idącego wyrzeczenia i pokutnego umartwienia.

Czasy, w których żył O. Bernard wymagały więcej niż inne zdecydowanej ofiary ze siebie od szczerych miłośników Boga, aby podźwignąć cały Kościół z rozluźnienia i zobojętnienia, które datowało się z okresu przedsoborowego. Nic więc dziwnego, że właśnie w tym czasie spotykamy w Kościele i w Polsce ludzi tak zdecydowanych, jak św. Stanisław Kostka, Matka Mortęska, jak O. Bernard oraz wielu innych. Tylko „gwałtownicy zdobywają Królestwo niebieskie" (Mt. XI. 12). Gwałtownicy to ci, którzy są zdecydowani na wszystko, byle iść wiernie za Chrystusem, to ci wedle św. Pawła, których „przynagla miłość Chrystusowa" (2 Kor. V. 14) i nie pozwala trwać w wygodnej bezczynności, to ci, którzy jak Paweł „wszystko uznali za śmiecie, byle Chrystusa pozyskać" (Flp. III. 8). Kronikarz zakonny wspomina, że niektórzy zakonnicy uważali, że Bernard posunął się za daleko w umartwieniach. „Ogień nigdy nie mówi dosyć" —ogień miłości również. Czy można się dziwić, że gorliwy nowicjusz praktykował to umartwienie ponad miarę zrównoważonego umiarkowania? Wielki Prymas Tysiąclecia Kardynał Wyszyński w swym liście do OO. Paulinów na Boże Ciało 1956 r. pisze: „Lepiej i właściwiej dla nas jest cierpieć z gorliwości, niż otrzymać pochwałę od nieprzyjaciół Kościoła za roztropność. Dlatego proszę Was nie szczędźcie sił ni zdrowia, aby rok Królowej Polski przyniósł przez Maryję najwięcej chwały Bogu!"

Trudno nieraz odróżnić roztropność od wyrachowania. Bernard nie jest typem człowieka zamykającego się w ciasnych granicach „roztropnego umiarkowania", on chce Bogu oddać wszystko, jest z gatunku szaleńców Bożych. Świętych należy podziwiać, lecz nie zawsze naśladować — głosi adagio, otrzymują oni od Boga szczególnie wezwania, bo Bóg powierza im szczególne posłannictwo. Jeśli opactwo lubińskie miało promieniować na okolice, to jedynie przez ludzi zdecydowanych nie oszczędzać sił i zdrowia w pracy i w pokucie. Typ duchowości Bernarda jest wyraźnie pokutny. Toteż kronikarz ukazuje nam Bernarda zaprawiającego się do wszelkiego rodzaju umartwień, aby wyrabiając sobie coraz większe opanowanie w sprawach doczesnych, osiągnąć coraz pełniejsze i autentyczniejsze oddanie się Bogu. Często więc odmawiał sobie pokarmów smaczniejszych ograniczając się do pośledniejszych. Współbracia zauważyli również — choć starał się czynić to dyskretnie, by go nie widziano — że często oddawał się nocnym czuwaniom albo też był w kościele dużo przed świtem, zanim rozpoczynano wspólne modlitwy. Ażeby zaprawić się do twardego życia często nie kładł się do łóżka, lecz spał bezpośrednio na podłodze. Tak szczerze zastosował brat Bernard swe postępowanie do słów Mistrza: „Kto kocha swoje życie, ten je traci, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na żywot wieczny" (J. 12.25).

Św. Benedykt poucza mistrza nowicjatu, że ma obserwować swych podopiecznych przede wszystkim: L — „Czy naprawdę szukają Boga?" Innymi słowy czy zupełne oddanie się Bogu jest dla każdego wielką i najważniejszą sprawą, którą przyszedł w pełni urzeczywistnić w życiu zakonnym? Czy może odwrotnie, szuka przede wszystkim siebie i przychodzi do klasztoru, żeby sobie wygodnie urządzić życie? — Czy jest gorliwy w służbie Bożej? a więc czy jest punktualny na ćwiczeniach duchownych? Czy zachowuje skupienie? Czy pielęgnuje ducha modlitwy? — Oraz czy również okazuje gorliwość w posłuszeństwie i pogodę ducha w znoszeniu upokorzeń? Wszystkim tym trudnym wymaganiom starał się brat Bernard tak szczerze odpowiedzieć, że nie mogło być najmniejszej wątpliwości ani zastrzeżeń w dopuszczeniu go do ślubów, które złożył 24 lutego 1600 r.



VI. DIAKON I MISTRZ NOWICJATU

Z chwilą złożenia ślubów nie było żadnej przeszkody, aby brat Bernard zaczął się przygotowywać do przyjęcia kapłaństwa. Studia miał już przecież za sobą, lecz kanony przewidywały zachowanie pewnych odstępów czasu pomiędzy poszczególnymi święceniami. Znamy dokładnie, z księgi Acta Sacrarum Ordinationum daty, kiedy zostały udzielone bratu Bernardowi te niższe święcenia. A więc już w dwa dni po ślubach, tj. 26 lutego przyjął akolitat, a po nim następne niższe święcenia w czasie Wielkiego Postu, jak również subdiakonat, którego udzielił mu biskup sufragan poznański Jakub Brzeźnicki w dniu 18 marca. Natomiast diakonat otrzymał w rok później 16 czerwca 1601. A następnie po roku kapłaństwo 21 września 1602 roku. Niestety łaską kapłaństwa cieszył się tylko osiem miesięcy, bo Pan wezwał go do siebie już w czerwcu następnego lata

Można więc ująć jego życie w klasztorze w następujące etapy: naprzód kilka miesięcy postulatu, potem rok nowicjatu, następnie dwa lata i siedem miesięcy jako kleryk i ostaje osiem miesięcy kapłaństwa, w sumie nieco więcej ponad cztery i pół lat.A więc niedługo zabawił w tym porcie lubińskiego klasztoru, do którego dążył przez 24 lata. A jednak te cztery i pół roku O. Bernarda oddane w cichej i gorliwej codziennej służbie Bogu, nie poszły w zapomnienie po blisko czterech wiekach i świecić będą nadal pokoleniom mnichów, bo zaważyły więcej w dziejach klasztoru niż wiele innych. Toteż jeden z jego konfratrów na kartce, którą już częściowo cytowaliśmy, tak zastanawia się nad krótką pielgrzymką ziemską Bernarda i szybkim osiągnięciem celu: „O błogosławiony, tyś nie tylko szczęśliwie dopłynął do tego brzegu lubińskiego klasztoru, lecz takoż do owego wiecznego portu niebieskiego, w którym za nas grzesznych modlitwy Bogu Nieogarnionemu oddajesz".

W kronice zakonnej nie spotykamy żadnych szczególnych wzmianek o bracie Bernardzie z tego pierwszego roku po ślubach. Zapewne, jak to jest w zwyczaju należał do grupy kleryków i razem z nimi przeżywał wszystkie uroczyste chwile roku kościelnego i zakonne uroczystości. Radował się bliskością Boga pełniąc służbę ołtarza w kolejnych etapach święceń i coraz to posuwając się ku kapłaństwu. Nie ciążyły na nim, na razie, żadne odpowiedzialne obowiązki, miał szczególnie pomyślne warunki utrwalania życia modlitwy i „szukania we wszystkim Boga, który pierwszy nas umiłował" (1. J. 4, 10.). W lekturze Pisma św., Ojców Kościoła, oraz w codziennej recytacji psalmów i w rozmyślaniu nabierał „wzniosłego poznania Chrystusa" (Flp. 3. 8.) i uczył się coraz autentyczniejszego „życia ukrytego z Chrystusem w Bogu" (Kol. 3. 3.).

Przełożeni obserwowali go bacznie, a jak bardzo cenili jego charakter i wyrobienie duchowe oraz jakie wzbudzał u nich zaufanie, mamy na to bardzo wyraźny dowód: mianowicie zostaje mianowany przez opata Kiszewskiego mistrzem nowicjatu jeszcze jako diakon. Jest to rzeczywiście dość zaskakująca decyzja i dowód wielkiego zaufania. Aby zdać sobie sprawę z niezwykłości tej nominacji, trzeba przede wszystkim przypomnieć, że ten właśnie opat Kiszewski otoczył nowicjat ogromną troską, bo nowicjat to przyszłość klasztoru. Dlatego uchwały kapituł, o których już była wzmianka, ustalały warunki, jakie ma spełniać zakonnik wyznaczony przez opata na magistra nowicjatu. Otóż wśród tych wymagań postanowiono przede wszystkim, że magistrem może być wyłącznie jeden z ojców, (czyli kapłanów zakonnych) najbardziej do tej funkcji się nadający — „magis idoneus". A tymczasem brat Bernard zostaje mianowany mistrzem, mimo że jest tylko diakonem! Co więcej, była wprawdzie niepisana, ale bardzo przestrzegana tradycja w Lubiniu, że ważniejsze obowiązki w klasztorze powierzano zakonnikom dopiero, gdy ukończyli dziesięć lat po ślubach, a bratu Bernardowi nie upłynęły jeszcze nawet dwa pełne lata od ślubów! A przecież zakonników w klasztorze było już trzydziestu, więc było w czym wybierać.

Zauważmy ponadto, że ta nominacja brata Bernarda na mistrza i wychowawcę młodych pokoleń mniszych spotkała się ze strony wspólnoty zakonnej z ogólnym uznaniem. Nikt nie kwestionował jej trafności, nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Br. Bernard, pomimo że diakon, zdobył sobie zaufanie całej rodziny zakonnej, przez swą usłużność i gotowość do pomocy każdemu, przez swą szczerą i gorliwą pobożność wykazał, że długie studia i nabyta wiedza nie uczyniły zeń pyszałka, lub jakiegoś mola książkowego, lecz wprost przeciwnie okazał się człowiekiem o otwartym sercu na sprawy otoczenia, a przez to zdobył ogólne uznanie. Z pewnością przy tej nominacji wziął opat pod uwagę jeszcze dwie sprawy, które niejako predestynowały brata Bernarda, by prędzej czy później powierzyć mu wychowanie młodzieży zakonnej: po pierwsze rzetelne studia teologiczne ukończone pod kierownictwem wybitnych profesorów kolegium poznańskiego zgodnie z wymaganiami soboru — po drugie szczególny charyzmat nawiązywania szczerego kontaktu z ludźmi i wywierania na nich zbawiennego wpływu. Mimo tych atutów niezwykłość tej nominacji ukazuje jak wielkie w opinii całego klasztoru musiał ten dwudziestosześcioletni zakonnik posiadać wyrobienie duchowe, że mu opat wraz z całym konwentem powierza tak ważny i odpowiedzialny obowiązek.

Nie było bratu Bernardowi łatwo objąć obowiązek magistra po jakimś czcigodnym i zapewne o te dziesięć lat życia zakonnego starszym kapłanie. Musiało to być dla niego wielkie zaskoczenie, bo chociaż jak się okaże wybór opata był bardzo trafny, jednak nie mógł go Bernard przewidzieć, skoro było to tak wielkim odchyleniem od dotychczasowych, tradycyjnych nominacji. Cechującą Bernarda zawsze pełna gotowość do podjęcia każdej służby i wypełnienia każdej Bożej woli sprawiła, że i przed przyjęciem tego tak odpowiedzialnego obowiązku nie cofnął się i skoro już raz „przyłożył rękę do pługa, nie oglądał się wstecz!" (Łk. 9.62).

Jakiż to jednak będzie kierownik duchowy, ten młody zakonnik chętnie zmywający podłogę w kuchni, zamiłowany w umartwieniu i modlitwie? Czy swą surowością życia nie zrazi kandydatów do zakonu? Czy nie zmrozi gorliwych, ale jeszcze początkowo niezaprawionych do wytrwałości zapałów młodzieży szukającej Boga?

Otóż brat Bernard okazał się bardzo — powiedzielibyśmy — „nowoczesnym" mistrzem i w pełni tego słowa wspaniałym animatorem! Przez wykład zdrowej doktryny o tym, że życie zakonne to przede wszystkim podążanie za Chrystusem, oraz przez jasne i przystępne komentarze na temat Reguły św. Benedykta i jego duchowości staje się kimś bardzo bliskim problemom nurtującym dusze jego nowicjuszy. Przekonują się, że to nie żaden oderwany od życia doktryner, lecz ktoś, kto młodzież szczerze kocha. Ten Brat Mistrz jest dla nich serdecznym przyjacielem, który umie zrozumieć i roztropnie pokierować. Jest, co prawda, tylko Bratem Diakonem, niemniej jednak tak umiejętnie i poważnie ich traktuje, że przez to samo staje się w pełni ich rzeczywistym Mistrzem i Ojcem.

Kronikarz wspomina też, że choć w upomnieniach okazywał ojcowską wyrozumiałość, to jednak umiał być wymagającym, a nawet surowym we wszystkim, co dotyczyło karności zakonnej. Zdarzyło się, że za lekceważenie karności zakonnej naznaczył jednemu nowicjuszowi karę chłosty. Była to kara raczej konwencjonalna, którą wymierzał sobie delikwent sam. Ale krnąbrny młodzieniec odmówił przyjęcia tej kary. Wtedy Mistrz Bernard zdejmuje z siebie habit i sam własne plecy nadstawia na biczowanie. Ten argument okazał się przekonywający, nowicjusz zarumienił się ze wstydu i uznał słuszność wymagań mistrza. Wszak Bernard zawsze pouczał ich, że każda zniewaga wyrządzona Bogu powinna być naprawiona przez pokutę winowajcy lub tych, co mu są najbliżsi. A żaden z jego nowicjuszy nie byłby się zgodziłby ich ukochany mistrz przyjmował na siebie winę i karę za ich wykroczenia.

Tak postępował Bernard, bo wiedział, że samo słowo, co prawda, poucza, ale dopiero przykład działa pociągająco. I właśnie dla tej zasady zawsze przyłączał się do prac wykonywanych przez nowicjat, a brał na siebie te, które były najprzykrzejsze. Taki przykład nie pozwalał im na jakieś wymigiwanie się od prac trudniejszych. Brat Bernard był dla nich prawdziwie mistrzem nie tylko z nominacji opata, lecz jeszcze więcej dzięki swej postawie zawsze pełnej ofiarności i zdecydowania. Żałować bardzo należy, że nie dochowały się do naszych czasów notatki z jego wykładów i konferencji. Wojny i kasata zakonu zniszczyły wszystko.



VII. KAPŁAŃSTWO

Mijały tygodnie i miesiące od chwili, gdy brat Bernard otrzymał święcenia diakonatu. Czuwanie nad nowicjatem i pełne zaangażowanie w prace formacyjne młodych zakonników nie odwracały myśli i pragnień Bernarda od gorliwego przygotowania się do przyjęcia święceń kapłaństwa, które pojmował jako wezwanie do coraz pełniejszego zjednoczenia swego życia z bezkrwawą Ofiarą Chrystusa. Przyszedł nareszcie dzień 21 września 1602 roku, w którym otrzymał z rąk biskupa sufragana Jakuba Brzeźnickiego w katedrze poznańskiej święcenia kapłańskie. Ta uroczystość była dla Bernarda przejętego od najmłodszych lat głęboką czcią dla Chrystusa Eucharystycznego głębokim przeżyciem.

Od tej chwili konfratrzy zauważyli, że Bernard odznaczający się dotychczas zawsze pokorą i prostotą życia, jeszcze większe zaczął dawać przykłady zupełnego wyrzeczenia się, pobożności i cierpliwego znoszenia wszelkiego rodzaju przeciwności. Szczególnie zaś całe godziny spędzał na adoracji Najświętszego Sakramentu oraz rozmyślaniu o Męce Pańskiej. Tak bardzo zakosztował w prawdzie o rzeczywistej obecności Bożej w Najświętszym. Sakramencie, że otworzył jej całą gorącą swą duszę. Tu warto zacytować słowa Ks. biskupa Jana Jaroszewicza o kontemplacji: „Nie po to Chrystus objawił nam prawdę o swym Ojcu Przedwiecznym, abyśmy tylko więcej wiedzieli, ale po to, byśmy lepiej znając Boga i Jego miłość ku nam, lepiej umieli Go wielbić i więcej Go miłować. Bo prawdy objawione ułatwiają nam wybitnie rozmowę z Bogiem i ożywiają modlitwę. «Jeśli słowa moje w was trwać będą...» (J. 15.7)". W ich świetle Bóg staje się kimś ogromnie bliskim, bo im bardziej wzrasta w nas znajomość Boga, tym pełniej Bóg przedstawia się nam jako Najwyższe Dobro, nasze najbardziej upragnione Szczęście, nasz najbliższy Przyjaciel. Gdy jakąś prawdę zgłębiamy, wtedy coraz bardziej w niej kosztujemy tak, że staje się naszym pożywieniem i naszą radością, a to prowadzi do tego, że tęsknimy do chwil poświęconych na modlitwę, a na modlitwie jednej tylko rzeczy żałujemy, że czas tak szybko ucieka i że zbliża się moment, gdy trzeba będzie przerwać kontemplację Boga".

Tak właśnie Bernard tyle czerpał radości nadprzyrodzonej w rozważaniu Bożej obecności, że gdy nawet nadeszły zimowe mrozy, nie potrafiły go odstraszyć od spędzania na adoracji długich chwil w zimnym kościele. Odprawianie codziennej Mszy Świętej przeżywał z głębokim wzruszeniem, a w czasie dziękczynienia po Mszy św. nie umiał powstrzymać łez radości i wdzięczności za tak niepojętą dla człowieka łaskę, jaką jest zjednoczenie z Chrystusem. To głębokie przeżywanie Najświętszej Ofiary wyrażające się w nie dających się powstrzymać łzach skruchy i radości — mimo że starał się z nimi kryć i nie okazywać tego przed ludźmi — zauważyli nieraz konfratrzy i później ze czcią wspominali, jako dowód żywej wiary i miłości, która przepełniała serce Bernarda ilekroć zbliżał się do Chrystusa Eucharystycznego.

Ale „komu więcej dano, od tego też więcej żądać będą" (Łk. 12.48). Razem z łaską kapłaństwa i radością zeń płynącą spadł na O. Bernarda nowy, zupełnie nieoczekiwany i bardzo trudny obowiązek. Opat Kiszewski, sam poważnie chory na artretyzm i przez to częściowo unieruchomiony, widząc jak umiejętnie młody magister daje sobie radę z nowicjuszami i jaki zbawienny ma na nich wpływ oraz jak bardzo gorliwie stara się o pełne wprowadzenie i przestrzeganie reformy soborowej i karności zakonnej, polecił mu i upoważnił go, by nie tylko nowicjuszy, ale i starszych zakonników zachęcał i pobudzał do lepszego przestrzegania ducha i dyscypliny zakonnej.

Zazwyczaj ten niełatwy obowiązek spełnia sam przełożony albo powierza swemu zastępcy, lub wreszcie jednemu z najstarszych i najbardziej poważanych zakonników, bowiem wiadomo, że nikt nie lubi przyjmować upomnień, zwłaszcza od młodszego od siebie. Więc jest to ponowny dowód zaufania, jakie żywił opat dla umiejętnego oddziaływania na otoczenie O. Bernarda. Niemniej jednak nałożony nań obowiązek był sam w sobie trudny i niewdzięczny. O. Bernard posłuszny poleceniu opata bardzo odważnie i gorliwie podjął się tej przykrej funkcji, tym bardziej, że jako mistrz nowicjatu zdawał sobie sprawę, że pewne zaniedbania u starszych mogą udaremnić jego pracę formacyjną nad nowicjuszami. Oczywiście, jak było do przewidzenia, mimo uznania, jakim cieszył się w zgromadzeniu, nie wszyscy skłonni byli przyjmować uwagi od tego najmłodszego z kapłanów. Powstała więc silna reakcja, a upominani przez Bernarda zakonnicy postanowili odpowiednio się mu odwzajemniać i nazywali go „świętoszkiem" i „obłudnikiem".

Gorzko przeżywał młody kapłan takie ustosunkowanie się doń starszych współbraci, ale nie dał za wygraną. Wiedział, że „pokora niebiosa przebija". Postanowił przebić gromadzące się chmury wrogości aktem braterskiej pokory. Postępował podobnie jak poprzednio z krnąbrnym nowicjuszem. Gdy któryś z konfratrów wołał na niego „świętoszek" Bernard przychodził do jego celi i „buch na kolana" przepraszał, że mu widocznie wyrządził mimo woli wielką przykrość. Zaczynała się braterska rozmowa i dyskusja nad znaczeniem przestrzegania przepisów zakonnych i uszanowania dla ogólnie przyjętych w zakonie zwyczajów. W tej dyskusji O. Bernard podawał argumenty proste i w sposób tak przekonywający o konieczności umartwienia i poszanowania porządku i karności dla zachowania duchowości zakonnej wyrażającej się w zewnętrznych formach postępowania oraz ich znaczenia dla wzajemnego oddziaływania i podtrzymywania się w gorliwości, że dotychczasowy oponent, przekonany i „nawrócony" stawał się odtąd gorliwym adherentem reformy.

Tak minęła „polska złota jesień”. Przyszły słoty, a potem mrozy zimowe, a Bernard jak zawsze nie szczędził trudu w pracy wychowawczej nowicjuszy, a był zawsze ostatni tam, gdzie jakaś korzyść, a pierwszy tam, gdzie trudności i wysiłek. W wolnych chwilach można było zawsze go znaleźć w kościele na adoracji. Jednak organizm wyczerpany surowym trybem życia tracił odporność. Nastąpiło osłabienie i choroba. O. Bernard nie należał do ludzi, którzy umieją troszczyć się o zdrowie. Zresztą coraz mocniej przeżywał Pawłowy dylemat: „pragnę odejść, aby być z Chrystusem, bo to dużo lepsze, ale pozostawać w ciele to dla was bardziej pożyteczne" (Flp. 1.23.). Skoro jednak choroba, którą znosił nie tylko mężnie, ku zbudowaniu braci, ale nawet z przedziwną pogodą ducha, coraz bardziej pozbawiała go sił potrzebnych do spełniania codziennych obowiązków, wówczas pragnienie zakończenia ziemskiej pielgrzymki i spotkania z Bogiem twarzą w twarz odzywało się natarczywiej i pytał słowami psalmu: „dusza moja pragnie Boga, kiedyż przejdę i ujrzę oblicze Boga mego?" (Ps. 42). ...

Minęła zima. Rozkwitająca wielobarwną tęczą kolorów i śpiewem ptaków wiosna na lubińskich łąkach, polach, jeziorach i lasach nie potrafiła zmniejszyć tęsknoty za tym, „czego oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, i co w serce człowieka nie weszło, a co przygotował Bóg dla tych, którzy Go miłują" (I. Kor. 2.9.). Toteż, gdy zaniepokojeni konfratrzy namawiali Bernarda, by zwrócił się o poradę lekarską, on czując, że stan jego zdrowia jest już beznadziejny, odpowiadał, że żadne leki już mu nie pomogą, więc powierza swe zdrowie w ręce Boże.



VIII. DO DOMU OJCA

Święto Bożego Ciała z uroczyście obchodzoną oktawą było, co roku, dla Bernarda wielkim i radosnym przeżyciem. W roku 1603 przypadło to święto 29 maja. Jak przeżywał tę uroczystość w tym roku? Tego nie przekazał nam kronikarz. Ale data śmierci O. Bernarda w poniedziałek w oktawie, nasuwa myśl, że ten gorliwy czciciel Najświętszego Sakramentu uprosił sobie tę łaskę, aby gdy wyczerpane siły nie pozwoliły mu już przyłączyć się do orszaków procesyjnych wielbiących Bożą obecność na ziemi, został wezwany do wielbienia Boga w niebie.

Wiemy, że nawet życie świętych nie mogło być niestety wyłącznie radosnym wielbieniem Boga póki byli na ziemi, bo jest ono również, i to często do ostatniej chwili, bojowaniem z szatanem. Ten, którego Chrystus nazwał „księciem tego świata", nigdy nie może być dla Jego uczniów postacią tylko legendarną, lub jakimś postrachem z bajeczki, czymś.. à la „baba Jaga". Jego zawsze zgubny i złowrogi, ale sprytnie zatajony wpływ na bieg losów ludzkich umieli święci jasno rozpoznawać i zwycięsko zwalczać. Odwdzięczał on się im nieraz za te swoje porażki pojawiając nawet w ostatniej godzinie przy łożu śmierci, by wzbudzić niepokój, a może i jakieś zwątpienia. Tak właśnie było przy śmierci św. Marcina i to samo przeżył w ostatnich chwilach życia O. Bernard. Więc odpędził wstrętną zjawę powtarzając słowa świętego Marcina: „Po co przychodzisz, podstępny wrogu? Przecież nie znajdziesz we mnie nic, co by do ciebie należało!" Zjawa zniknęła. Zawezwany do łoża umierającego przeor Mikołaj Gostyński podał konającemu O. Bernardowi krucyfiks do ucałowania, a on całując go z wielką czcią i ze łzami w oczach przycisnął do serca i oddał ducha Bogu.

Wieść o śmierci O. Bernarda obiegła natychmiast cały klasztor i okolicę. Konfratrzy i ludzie z zewnątrz przychodzili do jego mar, by pomodlić się przy nich i prosili o jakieś drobne przedmioty z jego celi, by je zachować jako drogocenne relikwie w przekonaniu, że to umarł prawdziwy święty. A po jego pogrzebie coraz więcej ludzi przychodziło, by pomodlić się u jego grobu i doznawali rozmaitych łask.



IX. ECHO CZTERECH LAT PRZEZ CZTERY WIEKI

Pamięć o O. Bernardzie pobudzała mnichów lubińskich nie tylko do gorliwszej modlitwy, była również ustawicznym wezwaniem do podążania jego śladami, do pojmowania życia zakonnego nie tylko jako pobożne wegetowanie, ale jako bardzo rzeczywistą i codzienną ofiarę. Przez cztery i pół lat swego życia zakonnego w Lubiniu oddziaływał Bernard stopniowo coraz mocniej na otoczenie, początkowo raczej na nowicjuszy, a z biegiem czasu na cały konwent. Dużo się dzięki temu w klasztorze zmieniło, ale był to okres zbyt krótki, by mogła się w nim dokonać głęboka i trwała przemiana w umysłach i postępowaniu zakonników, których świątobliwość, może i szczera, rzadko przekraczała granice przeciętności. Były to ciągle jeszcze następstwa poprzedniego okresu rozluźnienia. Ale przykład i wspomnienie Bernarda działało coraz silniej. Odszedł — aby stawać się coraz bardziej bliskim dla tych wszystkich, którzy się poniekąd już przyzwyczaili do jego codziennych dyskretnych usług i do jego spieszenia z pomocą każdemu i w każdej sytuacji. Wydawało się im dotychczas, że tak właśnie być musi, brali to za rzecz normalną u niego. Aż tu nagle zabrakło go! Teraz dopiero rozbudził się u nich podziw dla tego tak zwyczajnego jemu, a tak w samej rzeczy niezwykłego wyrzeczenia się siebie, by być na usługi wszystkim, w każdej codziennej czy to ważniejszej, czy też i najdrobniejszej sprawie.

Zastanawiali się i porównywali swoje postępowanie i jego. Zaczęli coraz bardziej dostrzegać swoją skłonność do zadowalania się minimum wysiłków i swoją przeciętność. Zaczęli się wstydzić sami siebie. Budzi się w klasztorze nowy trend, nowy duch. Przykład O. Bernarda staje się wzorem do naśladowania i nie tylko przez tych, którzy go osobiście znali, lecz przez całe następne lata istnienia klasztoru. Niektórzy zakonnicy postanawiają sobie przyjąć zupełnie jego styl życia. Takich zdeklarowanych naśladowców O. Bernarda będzie kilku wśród mistrzów nowicjatu, a także wśród przełożonych. Najbliższy czasów O. Bernarda to O. Onufry Petkowski, złożył śluby w 1617, a więc czternaście lat po śmierci O. Bernarda, trzykrotnie wybierany na przeora. Odznaczał się życiem szczególnie umartwionym: do późnej starości spał tylko na gołych deskach, a pod głową miał worek z piaskiem.

Prawie równocześnie z nim żyjący O. Jacek Zimowicz, śluby złożył w 1624, dwukrotnie pełni urząd przeora. Niezmożony w trudach nauczania i głoszenia słowa Bożego. Jego życie wśród ustawicznych prac apostolskich, a równocześnie szczerej troski o karność zakonną przyrównują następcy do męczeństwa. To on rozpoczął zabiegi o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego O. Bernarda.

Trzeci z kolei to O. Bernard Kopciowski, imiennik i krajan z Wąbrzeźna O. Bernarda, złożył śluby w 1632 r., był mistrzem nowicjatu. Odznaczał się wielką pobożnością i wielką prawością charakteru. Dalej O. Placyd Średzki, śluby złożył w 1677 r., piastując urząd magistra nowicjatu oraz profesora filozofii i teologii moralnej, był gorliwym propagatorem nabożeństwa różańcowego. O. Onufry Lemański złożył śluby w 1724, mocno się jąkał za młodu, ale uprosił sobie u grobu O. Bernarda uleczenie tej wady wymowy i potem uchodził za bardzo dobrego kaznodzieję. W 1770 został wysłany do Wilna jako spowiednik tamtejszych sióstr benedyktynek, otoczył troskliwą opieką więzionych tam konfederatów barskich udzielając im wszelkiego rodzaju pomocy, a umierającym udzielał ostatnich sakramentów. Na skutek panującej wśród więźniów epidemii zaraził się obsługując ich i sam w tej ofiarnej służbie dokończył życia w 1772 r.

Szósty z kolei wybitny czciciel pamięci O. Bernarda to O. Florian Balicki, złożył śluby w 1729 r., był trzykrotnie wybierany na przeora, bardzo dbał o karność zakonną i zwalczał wszelkie wykroczenia, bardzo wymagający o staranne wykonywanie służby Bożej. On to kazał otworzyć grób O. Bernarda i utrwalić jego postać na miedziorycie. Ostatni, którego wymienimy, to O. Jacek Molewski, złożył śluby 1741 r., starał się we wszystkim naśladować O. Bernarda, a konfratrzy uważali, że nawet swym zewnętrznym wyglądem przypominał postać O. Bernarda z obrazu wymalowanego po śmierci tegoż. Jako mistrz nowicjatu odznaczał się umiłowaniem wstrzemięźliwości i milczenia oraz szczerej pobożności. Umarł na gruźlicę po zaledwie dziesięcioletnim pobycie w klasztorze po ślubach.

Oto kilku „zdeklarowanych" naśladowców O. Bernarda. Ale nie tylko oni, bo wszystkie następne pokolenia mnichów lubińskich czerpały ustawicznie przez długie lata z jego przykładu pobudkę do ofiarnej służby Bogu i bliźnim. Duchowość tego młodego zakonnika wywarła nieprzemijający wpływ na wszystkich wstępujących w progi opactwa, w którym on w tak krótkim czasie tak wielkiego dokonał ożywienia duchowego i rozbudził tak autentyczne aspiracje do świętości.



X. STARANIA O BEATYFIKACJĘ

Już w sześć lat po śmierci O. Bernarda ukazał się w Krakowie drukowany krótki jego żywot w: Katalogu świętych i błogosławionych Królestwa Polskiego, przez ks. Macieja Ubiszewskiego.

W 1629 biskup poznański Maciej Łubieński zarządza ustanowienie Komisji do spisywania i badania wiarygodności łask uzyskiwanych u grobu O. Bernarda. Komisja ta, najprzód jednorazowa, zostaje w dwa lata później mianowana na stałe.

Z 1639 roku mamy zachowaną korespondencję przeora O. Zimowicza do O. Fryderyka Szembeka T.J. promotora w procesach beatyfikacyjnych o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego O. Bernarda. Niestety choroba, a potem śmierć O. Szembeka, spowodowała opóźnienie dalszych starań. Ale w 1645, na prośbę benedyktynów, biskup chełmiński Kasper Działyński zarządza proces informacyjny w Wąbrzeźnie, miejscu urodzenia O. Bernarda.

Wojna szwedzka w 1655 i morowe powietrze spowodowały dłuższą przerwę w dalszych staraniach.

Dalszy ciąg zbierania informacji jednak trwa, bo w 1686 biskup sufragan poznański Hieronim Wierzbowski przyjeżdża do Lubinia, by tu komisyjnie przesłuchać jednego z ostatnich przy życiu pozostających świadków naocznych życia O. Bernarda.

W 1707 ponowna przerwa spowodowana wojną szwedzką drugą. Po czym dalszy ciąg spisywania łask wymodlonych u grobu O. Bernarda.

W 1794 otwarto komisyjnie grób i stwierdzono zachowane zwłoki O. Bernarda, równocześnie zbiera się ofiary na koszta procesu beatyfikacyjnego w Rzymie.

W 1836 kasata klasztoru i skonfiskowanie przez rząd pruski funduszu uzbieranego na koszta beatyfikacji spowodowały długą przerwę w staraniach.

Dalsze starania od roku 1881,są dziełem przede wszystkim księży Marcina Chwaliszewskiego, Jana Koźmiana i Aleksego Prusinowskiego.

Po drugiej wojnie światowej, na prośbę benedyktynów lubińskich, Ks. Arcybiskup Antoni Baraniak mianuje w 1968 r. komisję historyczną do ponownego przebadania archiwum i zbierania materiałów. Z powodu kolejnej śmierci trzech członków tej komisji mianuje Ks. Arcybiskup Jerzy Stroba w 1981 r. nowych członków. Prace komisji trwają.

Do grobowca O. Bernarda przychodzą stale wierni z rozmaitymi prośbami, składają kwiaty i świece. Co dzień przy końcu wieczornych modlitw zakonnicy zwracają się do niego o wstawiennictwo w rozmaitych powierzanych im intencjach. Rocznica jego śmierci gromadzi, co roku przez triduum liczne grono parafian i pielgrzymów, którzy zawdzięczają mu rozmaite wymodlone łaski.





XI. BIBLIOGRAFIA

O. Bartłomiej z Krzywinia: Vita R. P. Bernardi de Wąbrzeźno. Rękopis z około 1630 r.

O. Bartłomiej z Krzywinia: Antiąuitatum monasterii Lubinensis Ord. S. Benedicti. Libri duo. — Rękopis z 1655 r.

O. Kieszkowski Stanisław, opat.: Ad duos Libros Antiąuitatum Mon. Lubinensis O.S.B. Diocesis Posnaniensis Accessio Novissima. Rękopis z 1802 r.

Cytrynowicz Maur, benedyktyn: Liber I et II actorum Congregationis Benedictino--Polone. Rękopis 1738.

Archiwum Archidiecezjalne Poznańskie, teczka nr APS-3.

Chwaliszewski Marcin ks.: Żywot i cuda O. Bernarda z Wąbrzeźna. Poznań 1881. Stańczewski Józef: Żywot i cuda świątobliwego sługi Bożego O. Bernarda z Wąbrzeźna. Wąbrzeźno 1929.

Jezierski Antoni ks.: Klasztor benedyktyński w Lubiniu. Poznań 1915.

Irena Kwilecka: Oryginał tzw. Słowniczka poznańskiego odnaleziony.

Irena Kwilecka: Nieznany pisarz wielkopolski, Tomasz Łysy ze Zbrudzewa. Księga Pamiątkowa U.A.M. Poznań 1965.

Stańczewski Józef: Zarys historii miasta Wąbrzeźna. Wąbrzeźno 1935.

Reczkowska - Sławińska: Zamek w Wąbrzeźnie. Rocz. Grudziądzki 1965.

Karbowiak A.: Szkoły djecezji chełmińskiej w wiekach średnich. Roczn. Tow. Nauk. w Toruniu 1899.

Górski Karol: Państwo Krzyżackie w Prusach. Instyt. Bałtycki 1946.

Miasta polskie w tysiącleciu. Praca zbiorowa. Ossolineum 1965.

Katalog zabytków sztuki w Polsce, t. XI. zesz. 19.

Polski Słownik Biograficzny.

Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego.

Brűckner A.: Dzieje kultury polskiej tom I i II.

Piechnik Ludwik ks.: Działalność jezuitów na polu szkolnictwa w Poznaniu to XVI wieku. Nasza Przeszłość t. XXX.

Bednarz M. ks.: Jezuici a religijność polska-15641964. Nasza Przeszłość t. XX. Chotkowski ks.: Szkoły jezuickie w Poznaniu 1573—1653. Przegląd Powszechny 1893.

Załęski St. ks.: Kolegium jezuitów w Poznaniu 1572—1608. Przegl. Powsz. 1897.

WESPRZYJ NAS


Z reguły św. Benedykta

Niech bracia służą sobie wzajemnie a nikt nie uchyla się od posługi w kuchni, chyba żeby komuś przeszkodziła choroba lub jakieś bardzo ważne zajęcie, bo w ten sposób zyskuje się więcej zasług i miłości. Słabszym trzeba dać pomocników, aby nie spełniali tej pracy z przykrością. Zresztą wszyscy powinni mieć pomocników stosownie do liczebności wspólnoty i miejscowych warunków. Jeśli wspólnota jest większa, szafarz będzie zwolniony od posługi w kuchni; również ci, którzy, jak powiedzieliśmy, mają ważniejsze zajęcia. Pozostali powinni służyć sobie wzajemnie w duchu miłości. Ten, kto kończy tygodniową służbę, niech w sobotę zrobi porządek. Niech upierze ręczniki, którymi bracia wycierają sobie ręce i nogi. Nogi zaś niech umyją wszystkim i ten, kto służbę kończy, i ten kto ma ją rozpocząć. Naczynia, których używał, czyste i całe, kończący przekaże szafarzowi; szafarz zaś sam wręczy je zaczynającemu służbę, tak aby wiedział, co daje i co dostaje z powrotem.

 
PLAN DNIA
Dzień powszedni
6:00
Jutrznia
6:30
Medytacja, rozmyślanie
7:15
Msza święta
8:00
Śniadanie
9:00
Praca
12:15
Modlitwa południowa
12:30
Obiad
14:00
Praca
17:00
Nieszpory (sobota 15:15)
18:00
Kolacja
20:00
Kompleta
Niedziela
6:00
Jutrznia
6:30
Medytacja, rozmyślanie
8:00
Śniadanie
11:00
Msza Święta
13:00
Modlitwa południowa
13:15
Obiad
17:30
Nieszpory
20:15
Kompleta i Godzina czytań
MSZE ŚWIĘTE W OPACTWIE
Niedziela i uroczystości
8:00
 
11:00
Konwentualna
19:00
 

 

Poniedziałek - sobota
7:15
Konwentualna
18:00
(w poniedziałek zazwyczaj w kościele pw. św. Leonarda)

 

Polecamy

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
201 0.085601091384888