Wśród licznych historycznych publikacji coraz powszechniej archiwowanych w bibliotekach cyfrowych można odnaleźć takie, które dotyczą naszego klasztoru. Jedną z takich perełek jest artykuł Pruskiego Miesięcznika Historycznego, opublikowany w języku niemieckim i to w czasie, gdy nasz klasztor nie istniał. Zapraszamy do zapoznania się z tą porywającą lekturą, którą prezentujemy dzięki życzliwości tłumacza, Helmuta Papouschka.
Kto ze stacji Kościan Kolei Poznańsko-Wrocławskiej, dalej podąża kolejką wąskotorową na Gostyń, po 23 km jazdy mija wieś Lubiń, położony pośród bagien i stawów w dorzeczu Obry, dziś prosta wieś, ale niegdyś jeden z najstarszych i najbogatszych klasztorów w kraju. Początki tegoż klasztoru sięgają XI wieku naszej ery. Jako założyciel klasztoru uchodzi hrabia Michał Skarbek z Góry, który wezwał braci z Zakonu Świętego Benedykta z dalekiej Francji. Opinie na temat czasu powołania i pochodzenia są różne. Szczygielski podaje rok 1176 i wymienia stare słynne Cluny w Burgundii jako ojczyznę pierwszych benedyktynów lubińskich; nowsze badania Kętrzyńskiego natomiast uprawdopodobniają, że mnisi ci przybyli do Polski po roku 1048 z diecezji Liège, przypuszczalnie z klasztoru Gembloux. Klasztor, który został zamożnie uposażony przez swojego fundatora, hrabiego Skarbka, ostatecznie stał się jednym z najbogatszych poprzez dalsze alokacje i darowizny, miał albowiem nie mniej niż następujące wsie i dobra w swoim posiadaniu: Lubiń, Cichowo, Mościszki, Bieżyń, Łagowo, Dalewo, Wyrzeka, Nowy Dwór, Gierłachowo, Szczodrochowo, Jerka, Łuszkowo, Świniec, Wławie, Garby, Górka, Targowisko, Stańkowo, Zbęchy, Stężyca, Osowo Nowe, Żelazno, Wieszkowo, Gniewowo, do tego jeszcze miasteczka Krzywiń i Święciechowa. Jak we wszystkich klasztorach benedyktyńskich, tak i w Lubiniu sumienni i wykształceni mnisi kultywowali naukę, a zdaje się, że i sztukę; nieprzypadkowo podobno pod koniec XVI w. istniała przy klasztorze szkoła muzyczna, prowadzona przez niejakiego Francuza Lamberta, po którego powołaniu na dwór carski upadła. Naukę natomiast tym bardziej i trwalej uprawiano, bo benedyktyni zgromadzili z biegiem czasu dużą, bogatą bibliotekę, z której Załuscy wiele ważnych dzieł wzięli i do swoich zbiorów dodali, wiele rękopisów odebrano klasztorowi w czasach Księstwa Warszawskiego. Niewielka pozostałość ksiąg pisanych przeszła w posiadanie rządu pruskiego po kasacie klasztoru w 1835 r. i znajduje się obecnie w Królewskim Archiwum Państwowym w Poznaniu. Wśród nich znajduje się kronika klasztorna, z której pochodzi poniższa relacja o splądrowaniu klasztoru przez bandy Mansfelda w 1627 roku. Kronika nosi tytuł: "Antiquitatum monasterii Lubinensis O. S. B. (ordinis Sancti Benedicti) libri duo" i opowiada historię klasztoru od jego założenia do ok. 1630 r. Oprócz oryginału w Archiwum Państwowym w Poznaniu znajduje się także kopia w bibliotece hrabiego Wiktora Baworowskiego we Lwowie. Autorem kroniki jest lubiński benedyktyn Bartłomiej z Krzywinia, nazwany tak od niewielkiego miasteczka w powiecie kościańskim, położonego zaledwie 5 km od klasztoru. Bartłomiej złożył śluby zakonne w klasztorze w 1608 r., studiował nauki humanistyczne i teologiczne w Akademii Lubrańskiej w Poznaniu pod kierunkiem jezuitów, w 1628 r. został mianowany subprzeorem klasztoru w Pińczowie, a w 1642 r. przeorem klasztoru w Lubiniu. Trzy lata później powierzono mu parafię w klasztornej wiosce Dalewo, jednak później powrócił do klasztoru i nadzorował nowicjuszy i profesów aż do swojej śmierci 28 października 1669 r.
Jedna z najbardziej szczegółowych opowieści na końcu kroniki dotyczy opisanego niżej epizodu najazdu mansfeldzkiego, którego autor był świadkiem współczesnym, a może nawet naocznym, i którego odtworzenie nie jest niemile widziane, zwłaszcza że uzupełnia bardzo skrótowe informacje z cytowanej niżej kroniki Piaseckiego. Epizod ten jest wszak jednym z nielicznych okazji, kiedy ziemia poznańska, poza tym oszczędzona przez tę wojnę, doświadczyła okropieństw wojny 30-letniej, straszliwej dla jej niespokojnego sąsiedniego kraju Śląska. Przebieg wydarzeń, w kontekście których mieszczą się wydarzenia w Lubinie, był mniej więcej następujący. W bitwie o most na Łabie w Dessau 25 kwietnia 1626 r. przeciw Tilly'emu, hrabia Ernst von Mansfeld stracił prawie dwie trzecie swojej armii, a niebezpieczeństwo rosnącej przewagi cesarskiej, która mogła stać się trwałą dla północnych Niemiec z powodu postępu dwóch cesarskich armii Wallensteina i Tilly'ego, zasugerował pokonanym sojusznikom, tj. duńskiemu królowi, Mansfeldowi i księciu Johannowi Ernstowi z Weimaru, pomysł ponownego wycofania Wallensteina z północnych Niemiec poprzez dywersję przeciwko dziedzicznym ziemiom zwycięskiego cesarza i uruchomienie Siedmiogrodzkiego Wielkiego Księcia Bethlena Gabora przeciwko Austrii. Po szybkich marszach Mansfelczycy znaleźli się na granicy Śląska w połowie lata tego samego roku, a na Węgrzech w październiku. Ale gdy nawet pod koniec roku Siedmiogrodzki wciąż wahał się niezdecydowanie, książę Weimaru zmarł, a Mansfeld opuścił armię, oddziały ponownie przeniosły się na Śląsk na początku 1627 roku; ale tutaj zostali ponownie wymanewrowani w ciągu kilku miesięcy przez Wallensteina, który podążał za nimi przez Morawy i Węgry. Jeden z tych korpusów Mansfelda, który, w obliczu zagrodzonych przez wojska cesarskie wszystkich dróg na Śląsku, przekroczył polską granicę, aby pomaszerować przez okolice Kościana do Nowej Marchii, i przy tej okazji nawiedził, plądrując, klasztor w Lubiniu. Przywódcą tegoż oddziału był Wolf Heinrich von Baudissin, młody duński pułkownik, wówczas zaledwie trzydziestoletni, który się później wielokrotnie sprawdził jako zdolny wojak, walczył jako szwedzki generał porucznik przeciwko siłom cesarskim pod Werben w 1631 roku i pokonał Hiszpanów pod Nymwegen w 1633 roku jako marszałek polny szwedzkiej armii północnych Niemiec. Zakończył swój żywot jako wysłannik Saksonii w Kopenhadze w 1646 r.
Wówczas, w lipcowych dniach 1627 r. okazja do śmiałych poczynań była korzystna dla młodego pułkownika. Panowie ziemscy byli nieobecni w wielu polskich majątkach szlacheckich, aby wziąć udział w dniach sądownych organizowanych przez starostę generalnego poznańskiego Czarnkowskiego w stolicy prowincji. Wieści o aktach przemocy i grabieżach dokonywanych przez nadciągającą kawalerię szybko dotarły do Poznania i 25 lipca skłoniły przebywającego tam administratora opactwa Alberta Miaskowskiego do wydania przeorowi lubińskiemu polecenia jak najszybszego wywiezienia z klasztoru kosztowności i zapewnienia im bezpieczeństwa. W klasztorze widocznie jeszcze nie wierzono w bliskość niebezpieczeństwa, przeor przyjął wiadomość posłańca ze śmiechem i powstrzymał się od wezwania bractwa strzeleckiego z małego miasteczka Święciechowa należącego do klasztoru; pozostawił również bramy opactwa niestrzeżone, ponieważ zamierzał częstować gości w tym dniu, który to był jego imieninami. Kiedy natomiast po północy miejscowy ksiądz doniósł, że obecność szabrowników, którzy zdążyli już ukraść mu konie ze stajni, w bezpośrednim sąsiedztwie jest niewątpliwa, przeor, zaniepokojony, upewniał się u Ojca Strażnika, czy aby na pewno wyposażenie kościoła jest bezpieczne. Inni mnisi bynajmniej nie podzielali pewnej siebie postawy tego mnicha, którego brak ostrożności obwiniano później o utratę wielu klasztornych skarbów i rabunek klasztoru, i w tym krótkim czasie jeszcze rychło wynieśli pojedyncze elementy ołtarza jak krzyże, kadzielnice itd. na dwór i schowali w gęstych polach zbożowych. Ojciec Strażnik uważał, że zakrystia jest wystarczająco dobrze strzeżona, aby cenne przedmioty mogły stamtąd wynieść; jednemu z mnichów udało się jeszcze szybko wywlec pudło ze srebrnymi łyżkami i ukryć je w krzakach pokrzywy, gdzie zostało znalezione bez szwanku po odejściu wroga. Gdy tylko mnisi rozeszli się w różnych kierunkach, częściowo na zewnątrz, a częściowo ukryci w wieży, dzika banda żołnierzy bez trudu przedarła się przez bramy klasztoru i rozprzestrzeniła się wewnątrz opactwa w poszukiwaniu łupów, kradnąc konie ze stajni i ubrania z izb sypialnych; Mieli jednak nadzieję na jeszcze cenniejsze łupy, kościelne utensylia i biżuterię z metali szlachetnych, i starali się wedrzeć do zakrystii jako do skarbca z strony kaplicy dziesięciu tysięcy dziewic. Wikariusz wiejskiego kościoła parafialnego, który został zabrany po drodze, miał zdobyć niezbędne klucze, ale uciekł po oszukaniu szabrowników fałszywym zestawem kluczy - były to klucze do magazynów. Przyniesiono teraz belkę jako młot do rozbijania ścian, żelazna brama pękła pod jej potężnymi uderzeniami, a duże zapasy złotych i srebrnych naczyń kościelnych, cenne ornaty i zapasy gotówki zostały pospiesznie splądrowane. Kronikarz podkreśla z oburzeniem, że nawet sakramentarium zostało rozbite, a pojemnik na hostię na stopniach ołtarza podeptany. Bracia, którzy uciekli do wieży, byli przerażeni, widząc, jak soldateska, zadowolona z bogatego rabunku, wciąż się bawi przed swoim odejściem. Niektórzy z lancknechtów założyli szaty liturgiczne, inni zawiesili na koniach komży; tam, gdzie chciwie walczyli o łupy, srebrne krzyże i relikwiarze zostały połamane i pocięte w celu bardziej równomiernego podziału. Potem odjechali. Kronikarz ze smutkiem dodaje: "To, co gorliwość opata i mnichów o kościelny skarbiec gromadziła przez wiele lat, zostało utracone w ciągu godziny przez nieposłuszeństwo zarozumiałego brata (stróża)". Szkody oszacowano później na 30 000 polskich złotych. Wielkie straty poniósł także nieobecny zarządca opactwa, któremu zabrano konie, ubrania i pieniądze. Kościół parafialny, o którego wyposażeniu Mansfelczycy sądzili, że ukryto go w klasztorze, pozostał nietknięty; nawiedzono natomiast kościół w Dalewie, folwark Nowy Dwór i okoliczne wsie, a nawet klasztor w Paradyżu. Jednak bezbożnych grabieżców spotkała zguba; kiedy byli zmęczeni dziennymi i nocnymi najazdami, a większość z nich była pijana i odpoczywała w małych grupach po polach, zostali zaatakowani przez zgromadzonych chłopów i zabici we śnie, prawie bezbronni, głównie w okolicach Wielenia i Zbąszynia, jak głosiła plotka. Reszta uciekła do Nowej Marchii, wśród nich ich przywódca pułkownik Baudissin, który został pokonany przez polskiego generała Koniecpolskiego pod Ostródą w następnym roku, ranny dostał się do niewoli, został uwięziony na zamku w Rawie po nieudanej próbie ucieczki z Warszawy i został zwolniony dopiero w 1629 roku, kiedy zawarto pokój między Polską a Szwecją. Dwanaście lat później, w 1639 r., nowy opat Maciej Tytlewski starał się złagodzić poważne szkody poniesione przez klasztor w Lubiniu w wyniku grabieży mansfelckiej i podarował klasztorowi wieś Szczodrochowo na pokrycie kosztów nowego wyposażenia kościoła. Niemniej jednak ślady najazdu Mansfelczyków nie zostały tak szybko zatarte, o czym pozwolimy sobie teraz prześledzić oryginalną łacińską relację kronikarza:
Roku 1627. Liczny oddział kawalerii, wysłany na pomoc królowi Danii przez hrabiego Ernesta Mansfelda wraz z księciem Baudissinem, po tym jak siał zamęt na Śląsku, został wyparty stamtąd przez wojska cesarskie i wkroczył na Wielkopolskę szlakiem kościańskim, zadając ogromne straty na swojej drodze, najeżdżając domy szlachty, klasztory, wsie i kościoły, siłą je napadając i łupiąc. Piasecki w swojej kronice opisuje to słowami: Na Śląsku stacjonowały wojska przysłane przez Mansfelda pod patronatem króla Danii, i Cesarskim, działając przez całą zimę i dokonując wypadów na pobliskie ich stanowiska, wyrządziły niejedne szkody. Jednak na wiosnę, gdy Wallenstein zdobył miasta Opawę i Koźle, zmusił Danię do opuszczenia wszystkich innych zgarniętych obszarów na tym terenie i przymusił ich do wycofania się. Głównym ich dowódcą był Baudissin, który, widząc, że wszystkie drogi na Śląsku zostały zastawione przez Wallensteina, wyrwał się przez Polskę, szlakiem kościańskim, plądrując na swoim przemarszu wiele domów polskiej szlachty i zbierając bogate łupy. Tyle Piasecki. Jednakże, miasta i miejscowości na ich drodze zaoszczędzono, obawiano się niepokojów zbrojnych ze strony miejscowej ludności. Skorzystali z dogodnej okazji, gdy wielu szlachciców, będąc nieobecnymi w swoich domach, udało się do Poznania ze względu na sądy, które wówczas odbywał Generał Czarnkowski. Gdy, dnia Św. Jakuba, wieść o ich rozbójnictwa dotarła do Poznania z wielką prędkością, arendarz opactwa, Wojciech Miaskowski, wysłał posłańca z listem do przeora naszego klasztoru, informując go o klęsce, jaką poniosły kościoły na Śląsku w wyniku tych wydarzeń, równocześnie zalecając, że jeśli chcą zachować skarb świątyni, powinni natychmiast przenieść go poza klasztor. Lecz przeor radę śmiechem przyjął i nie wezwał strzelców z Święciechowa, aby sposobem jakimś odeprzeć przestępców, ani nie skorzystał z bram klasztornych, gdy jego dzień imienin (miał na imię Krzysztof) upływał na przyjmowaniu gości. Po północy ojciec Stefan, proboszcz, powiadamiał już o obecności rabusiów i ich grasowaniu po wsi oraz o skradzionych ze stajni koniach. Wstrząśnięty tą wiadomością, przeor wreszcie pyta ojca stróża, czy dobrze zabezpieczył skarby kościoła. Ten jednak zapewniał go, że są one bezpieczne i pilnie strzeżone w bezpiecznym miejscu. Ale bracia, świadomi, że pewne dla heretyków łupy pozostawiono w skarbcu, naciskali na to gorąco (gdyż już nie było innej opcji), aby podzielić je na różne części, dając każdemu z braci oddzielne kielichy, jednemu krzyż, drugiemu kadzielnicę, pozostałe innym. To, co dostali, mieli ukryć poza murami klasztoru, wśród jeszcze niezebranych plonów, szukając innych miejsc, niedostępnych dla wrogów; nadzieję bowiem żywili, że ta bandycki zgraja szybko odejdzie, skoro się nauczyli, łupy zdobywać jakby jedynie przy okazji i w pośpiechu. Jednak ojciec stróż, uparcie obstając przy swoim przekonaniu i być może zbyt ufny co do zabezpieczenia skarbca, mimo że został upoważniony przez przełożonego, odmówił posłuszeństwo. Rozsądnym postanowieniem wówczas jeden z ojców porwał ze skarbca srebrne łyżki, a, nie mając pod ręką nic innego, wrzucił je pomiędzy pokrzywy. Po kilku godzinach wracając z ucieczki, znalazł je nietknięte i nienaruszone. Wczesnym rankiem rabusie, dowiedziawszy się, że nie ma nikogo wewnątrz klasztoru, kto by się przeciwstawił ich wybrykom haniebnym, bez wysiłku przeforsowali bramę opactwa i tłumnie wtargnęli do klasztoru. Wkrótce podzielili między sobą łupy, część ich do obory, inni do dormitorium braci, owo dla swoich koni, do celi z szatami i cenniejszymi rzeczami. Inni, spragnieni wyposażenia kościelnego, rzucili się do kaplicy jedenastu tysięcy dziewic, ale silnie zabezpieczone drzwi zmusiły ich do zatrzymania kroku. Wówczas natknęli się na jednego z naszych wikariuszy parafialnych, przywiązali go do konia i, nie tyle prowadzili niż wlekli do klasztoru, nakazując mu, otwartymi groźbami, wejść do celi przeora i przekazać im klucze do skarbca. Znalazłszy tam pęk kluczy wiszących na jednym pierścieniu, natychmiast je wydał, po czym zniknął przed ich oczami. Jednak gdy próbowali otworzyć drzwi na próżno (ponieważ były to klucze nie do skarbca, ale do różnych warsztatów klasztornych), postanowili spróbować szczęścia siłą. Chwycili pośpiesznie porzuconą belkę z kraty drewnianej i, używając ją jako młota, uderzali w drzwi skarbca tak długo, aż je złamali. Przezwyciężywszy łatwo żelazne drzwi, zajęli wewnętrzne pomieszczenie i znaleźli tam całe wyposażenie święte w złocie i srebrze, cenne przedmioty, a także wspólne ukryte pieniądze z kasy, chciwie siłą je rabując. Tym czynem się nie zadowoliwszy, bezbożni rabusie nawet zakrystię kościelną splondrowali, wyrzucając na stopnie ołtarza kielich i depcząc najświętszy sakrament Eucharystii. Ukarani i pełni smutku bracia, którzy zamknęli się w wieży, patrzyli, jak po dokonaniu zbrodni przed bramą opactwa niektórzy z nich, ubierając się w kościelne szaty, cieszyli się z łupów, inni odziewali konie w kosztowne płaszcze, a jeszcze inni, rozcinając między sobą srebrne krzyże i relikwiarze, dzieląc się daremnie między sobą. W ten sposób skarb kościoła, który przez wiele lat staranności opatów i braci został zgromadzony, został utracony w ciągu jednej godziny z powodu nieposłuszeństwa jednego brata. Strata została oszacowana, osądem mądrych, na trzydzieści tysięcy florenów. Ale także arendarz, wówczas nieobecny, poniósł duże straty w koniach, ubraniach, pieniądzach itp. Parafialny kościół pozostawili nietknięty, uważając, że wszystkie nasze pozostałe rzeczy mieli pod swoim nadzorem. Z taką samą chciwością wtargnęli do kościoła dalewskiego, do dóbr w Nowym Dworze i innych okolicznych wsi, a potem zdewastowali klasztor w Paradyżu. Jednak nie uniknęli kary za świętokradztwo. Wielu z nich mianowicie, w wyniku ciągłego rabunku przez dni i noce, pozbawieni byli snu, inni, będąc zbyt pijani, aby utrzymać się na koniach, upadali na ziemię i byli zmuszani do położenia się do snu po lasach i polach. Gdy nasi ludzie (a nawet wiejska ludność) przypadkowo na nich natrafili, mordowali ich wszędzie dookoła, kiedy spali, i zabierali łupy, które zgromadzili, bogato obładowani, na swoich rabunków. Natomiast i w okolicach Wielunia i Zbąszynia, głosiła plotka, ponieśli wielkie straty od naszych. Pozostała część, która uszła niebezpieczeństwu prędką ucieczką, rozproszyła się poza królestwem w kierunku Marchii. Także ich przywódca, Baudissin, który ocalał wtedy nienaruszony, kolejnego roku 1628, prowadząc wojnę w Prusach Szwedzkich przeciwko księciu Koniecpolskiemu, został pokonany w bitwie pod miastem Ostródą i sam został pojmany ranny, a następnie wywieziony do Warszawy i uwięziony. Jednak udało mu się uciec stamtąd pod przykrywką nocy i po schwytaniu w trakcie ucieczki został przewieziony do zamku w Rawie, gdzie był trzymany w surowym więzieniu. W końcu, w roku kolejnym 1629, król na mocy układu ze Szwedami nakazał go uwolnić, pod warunkiem, że uprzednio złoży przysięgę na służbę wojskową naszej Rzeczypospolitej.
K. Schottmüller, " Mansfelczycy w klasztorze w Lubiniu. Epizod z Wojny Trzydziestoletniej"
Pełen tekst w oryginale: dlibra.bibliotekaelblaska.pl.